58. Ross Anderson

106 28 5
                                    


Ross obudził się o trzeciej piętnaście. Nie mógł zasnąć. Wizja przejścia przez szkolny dziedziniec, korytarz i konfrontacja z ludźmi, których miał gdzieś, naprawdę spędzała mu sen z powiek. Sam nie mógł w to uwierzyć, ale sęk tkwił w tym, że mógł spotkać tam też osoby, na których mu zależało. A bardzo nie chciał im pokazywać jak cierpi. Jak bardzo się w tym nie odnajduje.

Wczorajszy wieczór wydawał się przynieść jakąś nadzieję. Zachód słońca na czystym niebie był zwieńczeniem rozmowy z Kieronem. A potem wrócił do domu i usłyszał, jak matka w łazience rozmawia przez telefon. Kiedy stał przed drzwiami, czekając aż wyjdzie, nie zrozumiał zbyt wiele. Jednak, gdy znalazła się na korytarzu i drgnęła na widok syna, domyślił się, że mogła rozmawiać z ojcem. Powiedziała, że z babką, ale nie uwierzył.

– To siedem cholernych lat – dodał tylko, a potem zniknął w swoim pokoju.

To naprawdę było zbyt ciężkie dla niego. Miał ochotę zamknąć się w pokoju i z niego nie wychodzić. Gdyby tylko ktoś powiedziałby mu, że to zły sen, naprawdę mógłby zacząć brać los bardziej w swoje ręce. Tylko, że nie był naiwny. Życie wypaczyło z niego tę cechę. 

Ostatecznie wyszedł z domu, zanim jeszcze matka wstała, by przygotować Daniela i Emily do szkoły. Nie chciał z nimi rozmawiać. Emily codziennie pytała o Lillianne. Jeszcze przed sobotnim wieczorem powtarzał, że może odwiedzi ich niebawem, a teraz nie chciał jej okłamywać.

    Niebo od wschodu było jasne, błękitne, ale z drugiej strony tkwiły ciężkie chmury. Czuć było w powietrzu deszcz, ale od ponad tygodnia było zbyt gorąco i Ross zaczynał tęsknić za typową angielską pogodą. Przed college'em było jeszcze pusto. Otwierając ciężkie drzwi, zderzył się z ciszą na korytarzach. To go uspokoiło. W maszynie z ciepłymi napojami kupił kawę i usiadł na chłodnym parapecie. Patrzył, jak pusty korytarz powoli wypełnia się ludźmi. Myślał o tym, jak bardzo chciałby być niewidzialny, ale co rusz ktoś kiwał w jego kierunku głową, kilka osób przyszło się przywitać, inni jedynie patrzyli ciekawsko w jego kierunku. Miał wrażenie, jakby wiedzieli wszystko.

Już chciał wyjść, ale gdy zobaczył Lillianne, wlokącą się z naprzeciwka, z wzrokiem utkwionym w podłogę, powstrzymał się. Miała na sobie szeroką koszulę w czarną kratę i spodenki dżinsowe. Włosy miała związane w luźnego kucyka. Sprawiała wrażenie niechlujnej, jakby ubierała się do szkoły w biegu. Wyglądała właśnie tak, jak wyglądają dziewczyny, które parę dni temu zerwały z chłopakiem. Mimo to wyglądała ładnie. Napił się gorącej kawy, parząc sobie język. Syknął z bólu i wtedy go dostrzegła. Na ułamek sekundy zatrzymała się, a potem żwawszym krokiem ruszyła w kierunku maszyny i kupiła kawę Americano. Znajdowała się tak blisko niego, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów, a on miał wrażnie, że dzieli ich ocean. Zero emocji na ich twarzach. Ludzie przewijający się obok, coraz większy gwar i nic poza tym.

Boże, nie tego chciał. A jednak tkwił w miejscu i patrzył, jak odchodzi z kawą w drżących dłoniach. Zdążył dostrzec, jak zaciska blade usta. Jak mruży niewyspane oczy. A on tylko patrzył. I nagle zdał sobie sprawę, że to było tak dobitne, dla niej i dla niego. Milczał, mając ją obok. Nie naprawił nic, a zepsuł. Na jego twarzy był tylko cierpki grymas.  A w jego głowie szalał sztorm. I burzył wszystko. Nie miał już w sobie żadnej nadziei.

•••

    Wcale nie miał ochoty biegać. Może to miało pomoć, może to miało być zbawieniem, czymś w rodzaju oczyszczenia. Sam nie wiedział, schodząc do szatni. Czuł się pusty w środku, pozbawiony życia. Przez cały dzień ślęczał gdzieś skryty na korytarzu, a w czasie przerwy na lunch zaszył się na poddaszu, popijając bułkę z szynką colą. Może powinien był się udać na ktoryś z górnych korytarzy, gdzie doskonale byłoby widać biegającego Kierona. Tylko to nie miało sensu. On był już jego kumplem, nawet najlepszym jakiego miał. Teraz nie musiał go obserwować, teraz mógł być w tym wszystkim z nim. Znał jego rozterki.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz