11.Lillianne Mays

129 35 7
                                    

Lillianne miała wrażenie, że ściana za nią się osuwa. Przysłoniła ręką oczy, ale nie pomagało. Miała ochotę płakać. Chciała znaleść się już w swoim pokoju. Ewidentnie wybrała zły kierunek, bo żeby znaleść się w domu, musiała znowu opuścić szkołę. A obawiała się, że któryś z dwojga, Jasper lub Ross, mógł tam wciąż być. Może nawet oboje. Czuła się upokorzona. W pewnym momencie chciała wykrzyczeć Jasperowi, że to koniec; że nie pozwoli by traktował ją w taki sposób i za wszystko winił ją.

    Nie była niczemu winna. Zbyt długo starała się naprawiać ich związek, ale widocznie nie byli sobie pisani. Widocznie nie. Poza tym Jasper był toksyczną osobą. Czuła, że przez niego staje się swoim cieniem. Nie chciała znikać. Nie chciała czuć się wiecznie winna. Nie chciała codziennych awantur, a potem przeprosin. Nie chciała czekać, aż łaskawie przypomni sobie o ich istnieniu. Byli jeszcze za młodzi na taką codzienność.

    Tylko Ross powstrzymał ją przed zakończeniem jej związku z Jasperem. Nie chciała robić z tego dramy, chociaż nawet nie musiała. A Ross pojawił się tak nieoczekiwanie i dlaczego w ogóle się odezwał? Nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek będą mieli ze sobą styczność i nie sądziła, żeby cokolwiek związanego z nią go obchodziło. A więc po co to zrobił? Mogła pozwolić Hayley zostać i przysłuchiwać się rozmowie z Jasperem. Może nie zwracał by się do niej w taki arogancki sposób jakby była nikim. Wolałaby żeby to wszystko słyszała Hayley niż Ross. Hayley mogłaby jej pomóc, albo chociaż sprawić, że podjęcie decyzji wydawało by się łatwiejesze. A Ross? Ross tylko wszystko pogorszył. Odwlekł w czasie i prawdopodobnie skomplikował.

    W dodatku nazwał ją Lill. Nikt tak do niej nie mówił. Dla wszystkich była Lillianne. Rodzina w Polsce nazywała ją Lillianką, ale nikt w Anglii nie nazywał jej zdrobniale. Jej imię było połączeniem dwóch. Ojciec chciał by była Lilliane, a matka Anne. Koniec końców połączyli te dwa imiona i nikt nigdy ich nie rozdzielał. Do dzisiaj.

    Oddychała głęboko, wciąż z zasłoniętymi oczami, a gdy usłyszała dźwięk otwieranych dzwi wejściowych, w pierwszym odruchu chciała skierować się do damskiej toalety. Osoba ta jednak była zbyt szybka, a Lillianne nie sądziła, by ktoś zauważyłby ją stojącą w kącie przy zejściu do szatni. Myliła się jednak.

    – Hej – Ross Anderson stał przed nią, z mokrymi od deszczu włosami i zmartwionymi oczami. – W porządku?

Nic nie było w porządku. Zwłaszcza to, że patrzył na nią tak przepraszającym wzrokiem, że mogłaby mu wybaczyć już teraz wszystko. Nawet to, czego jeszcze nie zrobił. Lillianne wzięla głęboki oddech. Nie mogła kolejny raz pozwolić, żeby widział jej rozmazany na policzkach tusz do rzęs.

– Jasne. Byłam po książkę.

– Nie zapomniałaś żadnej książki – odparł, unosząc zawadiacko brew.

– Jak twoja ręka? – zignorowała go, patrząc na zabandażowaną dłoń.

– Dobrze. Już nawet o niej zapomniałem.

Uśmiechnęła się lekko i zdawało się, że atmosfera się oczyściła, ale problem nie zniknął. Serce biło jej wciąż za szybko, a oczy piekły. Ross wciąż stał nad nią i czekał na odpowiedź. I nie wyglądał, jakby chciał udawać, że nic się nie stało. Jednak dla Lillianne to wydawało się irracjonalne. Nie mogła rozmawiać z Rossem o problemach z Jasperem, nawet jeśli był świadkiem ich kłótni. Nawet jeśli dobrze ją rozumiał.

– To świetnie. Muszę już iść. Cześć.

Chciała go wyminąć, ale zagrodził jej drogę. W szkole było tak cicho, że bicie jej serca musieli słyszeć nawet na pierwszym piętrze. Uniosła spojrzenie, znajdując się zdecydowanie za blisko chłopaka. Miał piękne oczy w kolorze brudnej kałuży i dzisiejszego nieba. Usta wąskie, ale idealnie dopasowane do wyraźnie zarysowanych kości policzkowych. Zastanawiała się, czy widziała kiedykolwiek, jak się uśmiechał. Nie mogła sobie przypomnieć, mimo że w sobotę sporo żartowali.

– Zdaję sobie sprawę, że to było z mojej strony nieodpowiedzialne. Nie chciałem przysporzyć ci nowych problemów, ale widziałem, jak się do ciebie odzywał, jak cię potraktował... Nie wiedziałem, że to twój chłopak, ale chyba nawet miano twojego faceta nie upoważnia go do takiego zachowania. Mimo wszystko przepr...

– Zupełnie jak ty ostatnio – przerwała mu, ale chyba nie powinna była porównywać tych dwóch sytuacji. Zmrużył oczy, jakby te słowa go zabolały.

– Ty znowu byłaś nieco milsza – odparł z żalem.

– Chodziło mi tylko i wyłącznie o twoją dłoń. Musiałam jakoś zmusić cię, żebyś pojechał do szpitala. I nie potrzebowałam rewanżu. Nie powinieneś był się wtrącać.

Chyba nie spodziewał się takiej reakcji, a Lillianne w gruncie rzeczy nie spodziewała się tak wielkich słów z jego ust. Była z zbyt dużym szoku. Zdecydowanie za wiele się działo tego dnia, a do jego końca zostało jeszcze kilka godzin. Nie miała ochoty na więcej emocji. Nie chciała powiedzieć przypadkiem czegoś, czego mogłaby później żałować. Już chyba powiedziała za dużo.

Ross do tej pory był w jej oczach kimś obcym. Przypięto mu łatkę złego chłopaka i takim go widziała. Nie musiała się mu tłumaczyć. Nie wiedziała, czego oczekiwał, o ile w ogóle czegoś. I nie wydawało się jej także, żeby ktoś taki jak Ross Anderson działał w dobrych intencjach. Nawet kiedy otarł jej policzki z tuszu do rzęs pod jej domem i przez chwilę wydawało się jej, że zobaczyła w jego oczach dobroć. To był Ross Anderson i powinna była trzymać się od niego z daleka.

    Nie sądziła, że jej słowa mogą go zaboleć. Widocznie jednak tak się stało, bo zabrał rękę, którą do tej pory zaciskał na rogu ściany, zwalniając jej tym samym przejście. Oparł się o przeciwległą ścianę, przeczesując wilgotne włosy dłonią. Lillianne mogła już pójść, a jednak stała wciąż w bezruchu, szukając jakiś słów, które mogłyby załagodzić sytuację. Nie znalazła. Musiała zakończyć tę rozmowę w sposób najmniej niezręczny, jak potrafiła, dlatego pożegnała się szybkim "narazie" i wyszła.

Schowała się przed deszczem na przystanku. Nie musiała mieć wyrzutów sumienia. Ross był dla niej obcy. Obcy przez duże O. Powinna była się teraz martwić Jasperem. Powinna była zastanawiać się co dalej, choć chyba odpowiedź była prosta. Musiała komuś o tym powiedzieć. Musiała spotkać się z Hayley i o wszystkim jej powiedzieć. Wiedziała, że gdy wyrzuci to z siebie, łatwiej będzie jej zakończyć ten toksyczny związek. Bo jeśli nie, on wróci i znów udobrucha ją obietnicami o poprawie. Kimkolwiek dla niego była, nie czuła już niczego dobrego. Spadała na dno, a to stawało się uzależniające. Stawało się silniejsze od niej i czasem wydawało się jej to aż normalne.

Nie było. Wiedziała, że nie. Potrzebowała jednak kogoś, kto by to potwierdził. Może mógł to zrobić przed momentem Ross, ale nic o niej nie wiedział. Może oceniała go zbyt pochopnie, może była zbyt niesprawiedliwa, ale dość miała teraz na głowie. Hayley za to była zbyt świeżą osobą w jej życiu, ale wyglądało na to, że jedyną, na którą mogła liczyć. Jedyną, której intencje bez wątpienia były dobre.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz