Uśmiechała się, ale tylko na zewnątrz. Ross poczuł, jak ogarnia go panika, gdy spotkali się na dziedzińcu i Lillianne nie okazała ani grama radości. Może spodziewał się w głębi duszy, że to nie będzie trwało wieki, że kiedyś ją zrani, mimo że bardzo by nie chciał. Ale był Rossem Andersonem. Wszystko kończyło się tak samo w jego życiu. I mógłby wtedy odejść, zostawić ją bez słowa, albo powiedzieć chociaż: wiem, że wiesz, że to się nie uda. I Lillianne wcale nie byłaby zaskoczona, bo już zachowywała się, jakby coś się stało. Jeszcze nic nie zrobiła, a już czuł się paskudnie, widząc jej nastrój.
Zamiast jednak odejść, wziął ją na ręce i postawił po drugiej stronie żywopłotu, który sięgał jej niemal do pasa. Zignorował atak paniki, złośliwe głosy w głowie i pesymistyczne wersje najbliższej przyszłości. Lillianne trochę się rozchmurzyła, a jednak gdy postawił ją na trwaniku, zalożyła dłonie na piersiach i westchnęła pretensjonalnie. Chciał żeby znowu była tamtą Lillianne z jego domu.
– Co ty wyprawiasz? – parsknęła wciąż zła.
– A ty, panno Mays? Nie pozwolę ci stamtąd wyjść dopóki nie powiesz mi, co jest nie tak.
– Wszystko. To znaczy, wszystko jest tak. Czemu miałoby nie być?
– Bo jesteś nadąsana. Smutna? – pochylił głowę, podnosząc w powietrzu palcami wskazującymi jej kąciki ust w uśmiech. – Możesz być ze mną szczera? Proszę.
Zdawał sobie sprawę z tego, że słowo proszę, brzmiało w jego ustach obco. Widział to, bo jej wzrok złagodniał. Może więc bycie miłym miało swoje dobre strony.
– Miałam zły dzień – oznajmiła, opuszczając ramiona, jakby uleciało z niej całe powietrze i energia.
– I chcesz, żeby nadal taki był? – spytał z żalem.
Lillianne znów westchnęła rzewnie. Rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzała ilu ludzi przyglądało się tej scence, ale Ross miał to gdzieś. Miał gdzieś, co myślą inni, bo oni nigdy nie myśleli w sposób, w jaki my to widzimy.
– Chcę, żebyś mnie stąd wyciągnął.
Też chciał. Jej bliżej. Lillianne w swoich objęciach. Dać jej poczucie, że cokolwiek się stało, on jest prawdziwym Rossem. Dla niej chciał nim być jak nigdy do tej pory.
– Jeśli mi powiesz. Co. Się. Stało. – Patrzył na nią uważnie. Traciła cierpliwość.
– Nie jestem twoim pocieszeniem po Layli – stwierdziła, ale to w połowie zabrzmiało jak pytanie. Odgarnęła włosy za ucho.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – Roześmiał się nerwowo. – Jesteś inna niż Layla. To już zamknięta historia. Nie mam w głowie ani grama Layli. Mam za to ciebie. Ciebie – powtórzył głośno.
Może trochę skłamał. Miał setki dobrych wspomnień, złych także, ale to była już przeszłość. Miał też rany. Blizny po tamtej dziewczynie. Przypomniał sobie, jak przed świętami Bożego Narodzenia prawie ją pocałował. Ale obróciła to w żart, wyśmiewając go. Myślała, że był pijany, choć przez całe południe siedzieli razem w jej pokoju i oglądali filmy, a potem wyszli na ogród, bo zaczął pruszyć śnieg. Marudziła, że jest jej zimno. Nigdy go nie chciała. Może już wtedy był dla niej tym nieszczęśnikiem, który ciągnie wszystkich na dno, a nie przyjacielem. Chciał już tylko zapomnieć.
– I wiesz co? Może jesteś trochę moim pocieszeniem. Ale nie w tym złym sensie. Sprawiasz, że czuję się lepszy. Myślę o tobie non stop. Rozjaśniłaś moje życie tak po prostu, podczas gdy ja sądziłem, że nie prędko zobaczę światło. Jesteś moim światełkiem, Lillianne – szepnął drążcym głosem, podchodząc na tyle blisko, by móc spleść ich dłonie razem. – I pamiętaj, że jeśli cokolwiek będzie się działo, możesz na mnie liczyć. Chcę być tym samym, kim ty jesteś dla mnie.
CZYTASZ
Nie ma planety B
Teen Fiction" - Muszę cię zasmucić, ale jest tylko jedna planeta, na której żyją tacy sami ludzie. Może z wyglądu się różnimy, ale wewnątrz każdy jest taki sam. Ani lepszy, ani gorszy, ani mniej czy bardziej wyjątkowy. Nie ma planety B. - A jeśli jest? J...