54. Lillianne Mays

107 25 3
                                    

Pięć minut. Tylko pięć minut spóźnienia. Jeszcze nie było tak źle – pomyślała, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Wyglądała zbyt dojrzale w prostej czarnej sukience do kolan i lekko pofalowanych włosach, które opadały jej na ramiona. Zrezygnowała z mocnego makijażu. Wytuszowała tylko rzęsy, ale kiedy Ross spóźniał się kolejne dziesięć minut, musnęła je czerwoną, matową szminką i usiadła na schodach w przedpokoju.

– Jeszcze nie wyszłaś? – usłyszała głos matki z kuchni.

– Już wychodzę – skłamała.

Chociaż tak naprawdę nie miała pojęcia, czy Ross w ogóle zamierzał po nią przyjść. Nie odpisywał. Nie odbierał. Po dwudziestu minutach była kompletnie zła, ale po pół godzinie, pomyślała, że mogło się coś stać. Mogła zostać w domu i użalać się nad sobą, nad nimi, nad jego ignoracją. Tyle, że nie wiedziała, dlaczego się nie pojawił, choć umówili się do kina, a potem mieli iść nad morze i patrzeć w niebo. Czekała na ten wieczór odkąd tylko wpadli na ten pomysł. Czekała na jego ukradkowe spojrzenia, nieśmiały dotyk dłoni, oddech na jej szyi, palce we włosach.

Przebrała lekkie sandałki na czarne trampki i związała włosy w luźnego kucyka. Musiała się dowiedzieć, bo inaczej nie zasnęłaby spokojnie. Wyszła z domu, uśmiechając się do niczego nieświadomej matki, a gdy tylko znalazła się na ulicy jej oczy zaszły łzami. Miała tylko nadzieję, że wszystko jest okey, ale jeśli tak było, to dlaczego milczał?

Już z daleka widziała, że światło w jego domu jest zapalone chyba w każdym oknie. Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Co jeśli zapomniał, co jeśli go nie zastanie, a jego matka nie będzie miała pojęcia, gdzie znajduję się teraz Ross. Znowu zaczynała być na niego wściekła.

– Lillianne? – usłyszała za plecami, mając nadzieję, że to wytwór jej wyobraźni. – Lillianne, poczekaj!

A jednak nie. Zwolniła przy drugim, ostrzejszym wołaniu. Odwróciła się lekko, nie odrywając nóg od ziemi. Layla przebiegła przez ulicę, znajdując się obok niej. Nie miała na twarzy ani grama makijażu. Była blada, ubrana w czarny szeroki sweter i spodnie w tym samym kolorze. Wydawała się być taka drobna i słaba. Nie taką wersję tej dziewczyny znała Lillianne.

– Cześć, możemy chwilę pogadać?

– Nie wiem – odparła kwaśno. Czuła, jak nadchodzący huragan zbliżał się wielkimi krokami. Zatrzymała się. – Umówiłam się z Rossem i...

– Wiem, ale on teraz jest w domu. Jego ojciec wrócił.

– Skąd wiesz? – spytała desperacko, choć nagle poczuła ogromną potrzebę, by przytulić Rossa. Wiedziała, jak bardzo obawiał się spotkania z ojcem. A Layla mogła to po prostu widzieć, mieszkała na tej samej ulicy. Poczuła nagły przypływ zlości na samą siebie. Myślała tylko o sobie.

– Spotkaliśmy się godzinę temu na ulicy, chwilę rozmawialiśmy i wtedy zobaczył jak jego ojciec stoi przed ich drzwiami. Przeprosił mnie i poszedł tam.

Lillianne zacisnęła wargi, czując w ustach metaliczny smak. Zwykle czerwień na ustach dodawała jej odwagi, teraz nic nie było w stanie jej pomóc. Była tylko jednym z nic nie znaczących symboli. Chciała zapytać, o czym rozmawiali. Wszystko jednak zawisło w jej głowie i zastanawiała się, czy fakycznie nie miała powodów by być złą na Rossa. Wszystko działo się zbyt szybko i wciąż było niejasne.

– Ach – wydukała tylko, stojąc jak wryta w ziemię.

– Zauważyłam cię i pomyślałam, że to dobry moment, byśmy porozmawiały.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz