19.Ross Anderson

112 30 3
                                    

Zbliżali się powoli ku osiedlu Lillianne. Ross rzadko bywał w tej okolicy wolnostojących domów. Osiedle było spokojne i bogate. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, zawsze podziwiał ukryte za wysokimi bramami piękne domy. Tylko czekał, aż natrafi na otwarty wjazd, by dojrzeć chociaż fragment podwórka. Sam mieszkał od zawsze w ciasnym domu, szeregowcu, ciągnącym się przez całą ulicę. Ich ogród był tylko małym zielonym placem. Przejeżdzał zazwyczaj tędy z ojcem, gdy wracali z wypadów na ryby. Kiedy jeszcze ojciec był jego największym autorytetem. Bohaterem.

    Odruchowo wspomnienia z dzieciństwa przywołały do jego myśli Laylę. Nie widział jej od tamtego poranka, gdy przyszła do niego. Nie widział jej, ani Maxa razem. Może to było na tyle z ich związkiem. Odezwała się w nim jakaś poszargana satysfakcja. Przecież tego chciał, rozdzielić ich. Nawet jeśli Layla nigdy już nie miała wrócić do jego życia. Nie chciał jednak teraz o tym myśleć. Nie idąc obok Lillianne.

A co, jeśli miał pecha do dziewczyn, których imię rozpoczynało się L. Nigdy nie zastanawiał się nad sensem imion. Nigdy nie twierdził, że miał pecha. Po prostu może nie zasługiwał na nic dobrego. Na nikogo dobrego.

Lillianne wyglądała naprawdę smutnie. Przygnębiał sam widok jej zamyślonych oczu i spuszczonej głowy. Szedł obok niej, lecz zdawało się, że ona była gdzieś naprawdę daleko. Miał wrażenie, że gdyby wyciągnął dłoń, nie poczułaby jego dotyku. Jego ręka przeszła by przez nią, jak przez ducha. Jak gdyby była własnym cieniem. Starał się o nic nie pytać, tak jak obiecał, ale co chwilę na usta rzucały mu się jakieś pytania. Nie należał do cierpliwych osób. Do dotrzymujacych słowa, także nie.

    – Co z twoim chłopakiem? Już lepiej?

    – Miałeś o nic nie pytać – odpowiedziała spokojnie, naciągając rękawki bluzy na dłonie.

    – Wiem, ale gdyby teraz czekał na ciebie pod twoim domem, mógłby nie być zadowolony z faktu, że odprowadza cię taki dupek jak ja. A nie chciałbym się znowu bić. Nie na twoich oczach.

    Lillianne przękręciła pretensjonalnie oczami. Wydawała się być bardziej ożywiona niż przed momentem.

    – Nie będzie na mnie czekał. Poza tym, już go nie obchodzi, czy ktoś inny odprowadza mnie do domu. Więc spokojnie, nie będziesz musiał się bić – oznajmiła stanowczo.

    Ross widział, że coś ją trapiło i to bardzo mocno. Zrozumiał, że nie byli już razem, ale tu nie chodziło tylko o to. Nie miał pojęcia, jak sprawić, by przed jego odejściem stała się pogodniejsza. Opanowane miał działanie prowadzące w zupełnie odwrotną stronę. Był wręcz mistrzem w sprowadzaniu innych na dno. I właśnie uświadomił sobie, że nie potrafi nawet wywołać uśmiechu na ustach obcej dziewczyny. Nawet takiej, z którą nie łączyły go żadne problemy, sekrety i bolesne wspomnienia. Może właśnie dlatego powinien był dotrzymać tajemnicy i się nie odzywać. Milczeć przez całą drogę, a potem odejść jakby szli osobno. Jak gdyby to się nie zdarzyło.

    – Przykro mi.

    – Przykro ci, że nie będziesz się bił? – spytała sarkastycznie, spoglądając na niego, pierwszy raz od momentu, gdy opuścili plażę. Oczy miała zaszklone. Mieściła się w nich frustracja większa niż mógł sobie wyobrazić.

    – Nie. Przykro mi, że rozstałaś się ze swoim chłopakiem. Chyba powinienem to powiedzieć w takiej sytuacji – roześmiał się gorzko, zarzucając kaptur czarnej bluzy na głowę. Czuł się idiotycznie.

    – Powinieneś był nie mówić nic, a przynajmniej to mi obiecałeś.

    – Obiecałem, że nie będę o nic pytał, nie że będę milczał. – Chyba bez sensu się z nią droczył. I tak nie dotrzymał obietnicy. – Poza tym, wydawał się niezłym gnojkiem. Wystarczyło zobaczyć, w jaki sposób na ciebie wtedy patrzył.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz