XXVI

312 22 0
                                    

                          Po świętach wszystko wróciło do normy. Normy, o ile można nią było nazwać kompletne tonięcie w pracy domowej i nauce do wszelkich możliwych przepytywań. SUM'y się zbliżały, ale to nie one doprowadzały Dracona Malfoy'a do stanów lękowych. Kto by pomyślał, że ten bezczelny, wiecznie chłodny, niezwykle arogancki Ślizgon może w rzeczywistości być tak kruchy. Źle sypiał, a na jego bladej cerze łatwiutko dało się zauważyć wory pod oczami, które były w dodatku całkowicie przekrwione. Był wrakiem człowieka, obojętnie, jak bardzo starał się udawać, jakby wszystko było w najlepszym porządku.

- Coś nie tak, Draco? – pytała słodkim głosikiem Pansy za każdym razem, gdy go wiedziała. Dalej miała wielkie nadzieje po walentynkach. Tym razem nie poddawała się po jego chamskich odpowiedziach, więc zaczął jej unikać na wszelkie sposoby, co nie było wcale takie łatwe.

- Mam świetny pomysł na nastraszenie pierwszaków, wchodzisz w to? – zapytał entuzjastycznie Blaise po obiedzie.

- Nie. – odrzekł Malfoy, a w jego głosie nie było dużo siły.

- Co jest, odmawiasz znęcania się nad gówniarzami? Masz udar?

- Zabini, weź się odczep, mam dużo na głowie.

Zostawił go samego nie zwracając zbytniej uwagi na zły humor przyjaciela. To, że Draco jest humorzasty wiedział nie od dziś. Jednak, humor Ślizgona się nie zamieniał przez następne dni, wręcz przeciwnie, chłopak zapadał się w sobie i choć jeszcze nie było to tak widoczne, bo inteligentnie potrafił zwalać nieprzespane noce na naukę lub zmyślone warty pilnowania na szlabanach to doły pod jego szarymi oczami cały czas się pogłębiały. Najwięcej czasu zaczął przesiadywać w łazience prefektów, gdzie po prostu płakał. Nie chciał być posłuszny, chciał być sobą, chciał być królem Slytheriniu, i tak, może bycie Śmierciożercą wywołałoby jeszcze większy strach jego otoczenia, to to nie było to czego chciał.

Przeklęta sekta.

On nie był swoim głupim ojcem, który był na każde skinienie Czarnego Pana, o nie, Draco nie chciał być sługusem, niczym jego były skrzat Zgredek. Wzbierała się w nim wściekłość, która bardzo szybko przeradzała się we frustrację. Co miał robić? I dlaczego to się działo teraz? Ojciec naciskał na jego naukę, by osiągnął jak najwyższe SUMy, tylko jak miał się uczyć, gdy bez przerwy miał w głowie tę parszywą myśl: był nikim, nie mógł mieć własnego zdania. Ależ się mylił... Nienawidził się mylić! Był pionkiem w idiotycznej grze. A kto był królem gry? Dorosły czarnoksiężnik niepotrafiący nawet zabić nastoletniego Harry'ego Pottera. Żałosne. Tyle lat miał nadzieję, że jakoś cudem go to ominie. No, może wiedział, że kiedyś najdzie ten moment, gdy będzie musiał obrać drogę ojca, ale to było głęboko, na dnie jego przemyśleń w sektorze do udawania, iż się tego nie pomyślało nigdy przenigdy.

                                     Gdyby tego było mało, Umbridge wymyślała coraz szaleńcze sposoby na sprawdzanie przestrzegania restrykcji oraz dziwniejsze i bardziej pracochłonne szlabany dla biedaków używających piór samosprawdzających lub chłopców i dziewczyn, którzy przebywali bliżej siebie niż osiem cali. No właśnie, Brygada Inkwizycyjna. To jego ojciec kazał mu przystąpić do tego stowarzyszenia. Na początku było nieźle, gdy odbierał punkty Gryfonom, ale wykonywanie komend dyrektorki godziło w jego uwielbienie bycia niezależnym. Na domiar złego, szlama Granger odżyła z milionem pomysłów, którymi zanudzała na zebraniach prefektów, gdzie Draco zmuszony był siedzieć obok Pansy. Od cierpienia do cierpienia. I to jeszcze nie koniec złych wiadomości... Zaczęły się dziać z nim dziwne rzeczy, trzęsły mu się ręce tak, iż utrzymanie kubka z kawą – która była jego jedynym wybawieniem – było niemal wyczynem; tabletki uspokajające połykał jak cukierki, gdy tylko udawało mu się wykraść całe paczki od Pomfrey; oceny się pogorszyły, więc na pewnym śniadaniu dostał niezwykle potępiający list od ojca:

(...) Nie zasługujesz na noszenie nazwiska naszego rodu! (...) Matka przez ciebie płacze! (...) Drogi, Draconie, lepiej, żeby twoja średnia wróciła na dawne tory, albo możesz pożegnać się ze wszystkimi luksusami zapewnionymi przez nas (...)

W zasadzie nie było to nic nadzwyczajnego, bo listy tego typu z pogróżkami, iż każda rzecz zostanie mu odebrana, że przynosi ujmę na honorze, już od dawna nie robiły na nim wrażenia. Zdawał sobie sprawę z pewnej przykrej sprawy: ojciec był dla niego dobry, tylko i wyłącznie, gdy Draco był dokładnie taki, jak tata chciał by był, jeśli coś tylko się nie zgadzało stawał się wrogiem numer jeden, główną ofiarą, której można było dowalić wszystkim, byleby tylko Lucjusz osiągnął swój cel. Cel, którym było stworzenie syna na swoje podobieństwo.

Tylko, że ja nie chcę być jak ty, ojcze.

- Panie Malfoy, proszę podać mi liczbę ekspresji zewnętrznej pańskiego kolegi z ławki. – poleciał mu profesor Vector.

Nie potrafił. Numerologia była jego drugim ulubionym przedmiotem, zaraz po eliksirach, wkuwał nawet dla przyjemności, ale tamtego dnia nie znał odpowiedzi, choć zazwyczaj potrzebował paru sekund. Tak właśnie zrozumiał, że to jego koniec.

- Muszę wyjść, zaraz zwymiotuję. – powiedział cichym głosem, który w żadnym wypadku nie przypominał jego głosu przed świętami.

Wyszedł z klasy i szybko przekalkulował, iż nie dobiegnie do łazienki prefektów, udał się do najbliższej możliwej z nadzieją, że nikogo nie będzie w środku. Był środek lekcji, a nauczyciele nie pozwalali im normalnie wychodzić, więc powinien mieć szczęście choć w tej jednej sprawie. Zatrzymał się nad umywalką, ale uczucie mdłości nie było już tak silne. Podniósł głowę i zrobił coś, co od zawsze jakoś niszczyło go środku. Spojrzał siebie w oczy. Co w nich widział? Słabość. Coś czego nie potrafił tolerować u innych, a co dopiero u siebie. Nie musiał długo czekać, łzy puściły się z jego oczu automatycznie. Gdy tak teraz niechętnie przyglądał się swemu odbiciu zauważył, że trochę schudł. Zacisnął bardzo mocno powieki i nie wiedział ile minęło, ale, gdy je otworzył z powrotem szepnął:

- Osiem. - tyle wynosiła liczba ekspresji zewnętrznej jego kolegi.

Osunął się na podłogę i skulił. Nie miał już nawet siły myśleć, znów o tym samym, ale nie był w stanie ani na sekundę odciąć się od tego czarnego, złowrogiego cienia w jego umyśle zwiastującego, co ma go czekać już za kilka miesięcy. Płakał głośno. Lecz nie tak głośno, by nie usłyszeć stłumionego z wszelkich sił kichnięcia. Podniósł wzrok i przez łzy zobaczył jej rudą czuprynę oraz wystraszone spojrzenie. Jak długo mu się przyglądała? Gwałtownie podniósł się w amoku. Ona wiedziała. Nie mógł tak tego zostawić! Wyjął różdżkę zza pazuchy i niebezpiecznie zaczął się do niej zbliżać.

Ryzykowne wybory Draco Malfoy'aOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz