Rozdział 51

2K 234 33
                                    

Alexandriya czuła spokój w sercu, gdy odsyłała swojego syna do Durmstrangu. Nie tylko wiedziała, że świetnie sobie tam poradzi, ale też miała pewność, że będzie bezpieczny, zwłaszcza jako Gilbert "Karimov", i to pod opieką dyrektora, który kłaniał się Gellertowi w pas.

Przewrotne życie. A jeszcze jakiś czas temu tamta szkoła nie chciała Grindelwalda w swoich murach...

Tak czy inaczej, gdy Gilbert, już i tak uzbrojony w arsenał umiejętności wykraczających poza te, jakie powinno posiadać dziecko w jego wieku miał zacząć rozwijać je w szkole, jego rodzice mogli w pełni zająć się swoim nowym planem.

Alexandriya miała dobre przeczucia, bo jej moc była, uważała, silniejsza niż kiedykolwiek. Kobieta była już wystarczająco dojrzała, by znać wiele zaklęć i umieć swoją magię okiełznać, ale też wystarczająco młoda, żeby mieć w sobie werwę oraz determinację. Werwy trochę jej jednak ubyło, gdy przybyła do ruchliwego miasta, jakim był Nowy Jork...

- Jak ci się tu podoba? - zapytał Gellert, kiedy Alexandriya podeszła do okna wielkiego mieszkania, jakie załatwił jeden z ich ludzi w Ameryce.

Było urządzone ze smakiem, głównie na ciemnobrązowo oraz bordowo, a w środku wydawało się bardzo przytulnie. Oni stali w salonie, największym pomieszczeniu z bordowawym kominkiem w centrum, obok którego znajdował się mały labirynt kanap, foteli, szafek, stolików oraz lamp.

Alexandriya wyjrzała przez okno na ruchliwą ulicę i wzdrygnęła się nieco. Czuła się tak, jak te kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy pierwszy raz zobaczyła swój nowy dom w Petersburgu i natychmiast go znienawidziła.

- W mieszkaniu jest pięknie, ale to miasto... - Wymownie zasłoniła okno czerwoną kotarą, a następnie odwróciła się przodem do Gellerta. - Przypomina mi Petersburg. Ruch jest może nawet większy... A ja już chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do życia w tej naszej pięknej, alpejskiej głuszy.

- Ja też zacząłem bardziej doceniać Nurmengard dzięki tobie - powiedział, podchodząc do niej, by złapać ją za ręce. - Ale spokojnie, wiesz, że w każdej chwili mogę załatwić ci świstoklik do domu... Choć nie na długo, bo będę cię potrzebował.

Alexandriya pokręciła głową.

- Nie, nie... Skoro ty jesteś tutaj, a nasz syn w szkole, to na ten moment nie mam po co tam wracać.

- Cudownie - pocałował ją w usta - to słyszeć.

Ona spojrzała mu w oczy, a następnie westchnęła z ulgą, zrozumiawszy, jakie miała szczęście, że od lat nie musiała już mieszkać w mieście i dostawała wszystko, czego tylko zapragnęła. Naszła ją nagła ochota na zwierzenia, której prędko uległa.

- Gellert, jak dobrze, że mnie stamtąd zabrałeś... - wyszeptała, opierając swoją głowę na jego ramieniu. - Gdyby nie ty, siedziałabym w tym przeklętym Petersburgu z jakimś arystokratą, bawiła jego gości i dzieci z przymusu... - Podniosła się, by znowu mówić ze wzrokiem wlepionym w jego oczy. - A teraz mam wolność, wspaniałego syna i świat u stóp.

- Nie mogę zaprzeczyć, zabranie cię ze sobą było najlepszą z moich decyzji. Zastanawiam się tylko czasem... - Tym razem ucałował jej dłoń. - Dlaczego tak naprawdę ze mną poszłaś, Sasza?

Ona pokręciła głową z niedowierzaniem.

Przecież doskonale wiedział.

Mimo tego, Alexandriya zdecydowała odłożyć dumę na bok i powiedzieć mu to wprost:

- Wtedy, tak naprawdę? Bo się w tobie zakochałam.

On uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- A kochasz mnie nadal?

Alexandriya wiedziała, że nie było sensu go oszukiwać. Musiał widzieć odpowiedź w jej oczach.

- Kocham - wyznała, a wtedy on nachylił się tak, by móc szepnąć prosto do jej ucha:

- I ja ciebie.

Przez całe ciało Alexandriyi przeszedł dreszcz, choć nie była pewna, czy bardziej z przyjemności, czy z szoku. Jeszcze nigdy, przenigdy nie przyznał tego tak bezpośrednio, twarzą w twarz, bez owijania w bawełnę. Trwając w szoku, zastanawiała się, jak mu odpowiedzieć, ale on ją uprzedził.

- Chodźmy zatem, Sasza - powiedział już głośno, wycofując się, aby móc znowu spojrzeć jej w oczy. - Zabiorę cię na spacer po Nowym Jorku, potem zjemy kolację... A potem zedrę to wszystko z ciebie. - Wskazał głową na kobaltową suknię, którą miała na sobie, a pod Alexandriyą ugięły się nogi, choć za nic w świecie nie chciała tego po sobie pokazać - jakby przed chwilą i tak nie wyznała mu uczuć.

- I to był ten wielki plan na to miasto? - zażartowała, dając mu się poprowadzić w stronę wyjścia.

- Jeszcze będziesz mi dziękowała. Ale zanim to... - Puścił ją, a następnie odszedł, by z drewnianej szafki w przedpokoju podnieść dwie butelki z eliksirem, obie jeszcze, zdawało się, ciepłe.

- Ta dla ciebie... Ta dla mnie. - Wręczył jej butelkę z mniejszym korkiem, a Alexandriya nie musiała dopytywać o jej zawartość.

Szukali ich Aurorzy na całym świecie. Plakaty z twarzą Grindelwalda zajmowały każdy słup z ogłoszeniami, każdy mur i ścianę w magicznym świecie, a za jego schwytanie oferowano bajońskie sumy. Oboje byli silni, ale nie na tyle głupi, by chodzić po Nowym Jorku bez żadnego kamuflażu.

Gellert jako pierwszy zrobił łyk swojego eliksiru, by prędko zamienić w przystojnego mężczyznę o siwoczarnych włosach. Percival Graves, bo tak się nazywał, miał użyczać Grindelwaldowi swojej tożsamości poprzez Eliksir Wielosokowy jeszcze długo... Na ironię, był do tego wszystkiego Aurorem.

Alexandriya miała przyjąć, naturalnie, postać jego żony. Gellertowi nie spodobała się jej przemiana w, jak uważał, o wiele mniej atrakcyjną kobietę. Z rozczarowaniem patrzył, jak białe włosy Alexandriyi barwią się na ciemnobrązowo i skracają, by ostatecznie, w formie loków, sięgały tylko do jej ramion. Błękitne oczy stały się brązowe, blada cera nieco ciemniejsza i zdecydowanie mniej idealna...

Stroje Gellert zmienił im za pomocą różdżki. On dostał czarny płaszcz, koszulę z krawatem oraz szalik, ona nieco krótszą, szarawą sukienkę oraz takie samo okrycie. Tak mogli wyjść na ulice miasta, również te mugolskie, bo przecież tam musieli szukać tego przeklętego dziecka, które rzekomo mogło pokonać Dumbledore'a...

Alexandriya znała Gellerta już zbyt dobrze. Wiedziała, że nie idą na zwykły spacer, bo on nie robił niczego "tak po prostu". Ze wszystkiego płynęła jakaś korzyść, czy to dla niego, czy dla niej, czy dla ich sprawy...

Nie przeszli wiele po pełnym ludzi chodniku, gdy Alexandriya zobaczyła małą grupę dzieci oraz kobietę rozdające ulotki z rysunkiem ognia oraz przełamanej różdżki. Dobrze go znała, bo poza zaklęciami od jakiegoś czasu interesowały ją też mugolskie ruchy chcące zwalczać czarodziejów - po tym, jak w wielu krajach wyzbyła się myśliwych, to właśnie ci ludzie stali się jej nowym celem. W jej krwi płynęła nienawiść po wiekach uprzedzeń, paleniach na stosie, prześladowaniach zwłaszcza wiedźm... Nie widziała tego, a jednak duch jej przodkiń był w niej silny, to one zdawały się przekazywać jej tę chęć zemsty, która nigdy nie nastała przez strach czarodziejów właśnie... Przez Kodeks Tajności.

- Chciałeś mnie zdenerwować, Ge... Percival? - zapytała, wpatrując się w grupę po drugiej stronie ulicy tak, jakby chciała zamordować ich samym wzrokiem.

- Nie śmiałbym - odparł ze śmiechem. - Chciałem ci tylko wskazać miejsce w którym, jak cię znam, będziesz chciała podziałać...

- Nie chcę zabijać dzieci, to nie ich wina - powiedziała półgłosem, tak, by tylko on mógł ją usłyszeć.

- Oczywiście, że nie, nie śmiałbym ci tego sugerować... Ale... Te dzieci mają przecież wychowawców...

- To wtedy rzeba do tego podejść wybitnie ostrożnie, jeśli MACUSA ma nie wykryć, że jesteśmy w Nowym Jorku.

- Wiem. Ale jeśli o to chodzi, to kto jak nie ty?

Jucha • Gellert GrindelwaldOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz