Syberyjskie pamiętniki

11.5K 1.1K 397
                                    

Rosja, 1945

Tamtego dnia śnieg padał gęsto, ograniczając widoczność każdemu zwierzęciu, które znalazło się w jego zasięgu. Piszę - zwierzęciu, bo dałbym uciąć sobie moją bladą rękę, że żadnego człowieka poza mną tam nie było. Wycieczka w głąb Syberii była według mojej matki szaleństwem, według mojej żony głupstwem, ale za to według wydawcy - strzałem w dziesiątkę.

Tłukłem się najpierw wiele godzin w ciemnym pociągu, ściśnięty pomiędzy pulchnym jegomościem, który co moment przysypiał, a dzieciakiem, który nie przeżył więcej niż dwadzieścia wiosen i skutecznie mnie ignorował, zaczytany w jakiejś grubej lekturze w nieznanym mi języku. Obaj wysiedli jednak na stacjach w miarę przyzwoitych, niezupełnie skutych lodem, takich, na których jeszcze czasem ktoś oczekiwał.

Ja, zdaje się, jako jedyny dotarłem do stacji położonej na największym odludziu, gdzie nie zastało mnie nic poza nieopisywalnym zimnem i bielą śniegu rozciągającego się wzdłuż i wszerz. Niechby ci malkontenci z Anglii to zobaczyli, ci, co narzekają na londyńskie deszcze. Ha! Wtedy jak nigdy zatęskniłem za tą nieprzyjemną, chłodną mżawką stolicy, która była niczym w porównaniu.

Wszystkie te niedogodności w podróży były jednak warte mojego celu. Szukałem Olgi Petrowej, kobiety, z którą wywiad mógł ustawić mnie do końca mojej dziennikarskiej kariery. Cudem było to, że w ogóle na owy wywiad się zgodziła, bo jak dotąd odrzucała wszelkie formy rozgłosu i ukrywała się przed nimi - zresztą, jak inaczej odebrać osobę, która mieszkała gdzieś zaszyta na Syberii?

Co skłoniło ją do przyjęcia mnie? Nie mam pojęcia, ale darowanemu koniowi nie zaglądało się w zęby. Pamiętam tylko, że gdy wreszcie dotarłem do jej domu (praktycznie zamrożony od stóp do głów, ale niesamowicie kontent), poczułem w sercu taką satysfakcję, jakiej jeszcze nigdy przedtem nie miałem.

Dom - czy też właściwie chata, przed którą się znalazłem - był niewielki. Ledwo dało się go zauważyć wśród zaśnieżonych drzew, pól, w ogóle wszechobecnego śniegu. Zapukałem w drewniane drzwiczki i otworzono mi niemal natychmiast.

Zobaczyłem dojrzałą kobietę o nadzwyczajnej urodzie i przeszywającym, lodowatym wręcz spojrzeniu, które jakby samo dopasowało się do otoczenia. Miała na sobie grubą, granatową suknię z długimi rękawami, a na jej ramiona spadały długie blond włosy. Robiła ogromne wrażenie i cudem zdołałem cokolwiek z siebie wydobyć.

- Dzień dobry... Pani Petrowa? - zapytałem, wiedząc, że nie mogłem oddać się przerażeniu, gdy wreszcie byłem u celu.

Ona tylko skinęła głową i wpuściła mnie do środka. Choć wejście wyprawiało przyjemne cuda na moim zmarzniętym ciele (w chacie było bardzo ciepło, parno wręcz, jak w jednym z egzotcznych ogrodów, które przyszło mi niegdyś zwiedzać we Francji), swego rodzaju strach pozostał mi w duchu. Zostałem zaprowadzony do kuchni, malutkiego pomieszczenia z równie malutkim oknem. Zastałem dwie drewniane szafki i kuchenkę po prawej, a po lewej stół z dwoma krzesłami (był tak mały, że jeszcze jedna osoba nie miałaby szans tam zasiąść).

Ściągałem swoją czapkę, osuszałem się różdżką i przyswajałem swoje otoczenie, podczas gdy ona powiedziała:

- Proszę siadać.

Nie miałem najmniejszego celu odmawiać. Posłusznie zająłem miejsce przy stole, podczas gdy ona stanęła przy kuchence i zaczęła coś przygotowywać, postawiwszy tam czajnik w kwiaty.

- Pani Petrowa... - zacząłem, chcąc podziękować jej za przyjęcie mnie, ale przerwała mi:

- Sasza.

Zbaraniałem. Przeraziłem się, że trafiłem pod zły adres, albo że źle zebrałem informacje na temat imienia mojej rozmówczyni. Moje lata pracy w dziennikarstwie zdawały się mi walić wtedy na głowę, gdy przełknąłem ślinę i zapytałem:

- Słucham?

- Proszę mówić mi Sasza - wyjaśniła, mówiąc głośniej niż wcześniej. - Już dawno nikt tak do mnie nie mówił.

- Pani imię to nie Olga? - zapytałem, czując się coraz bardziej skołowany z każdą minutą.

Ona mruknęła coś na temat zmiany tożsamości i dawnego życia, po czym ponownie głośno i wyraźnie poprosiła, bym używał imienia Sasza. Jak już wspomniałem, sama jej postać wywoływała u mnie niepokój, zatem ponownie usłuchałem.

Potem miała jeszcze jedną prośbę; zanim w ogóle zacząłem zadawać pytania, spojrzała na mnie i zakazała mi wymawiać nazwisk osób, o które pytałem, twierdząc, że i tak wiadomo, o kogo chodzi. Powiedziała to z taką grozą w głosie, że nawet teraz, zapisując to wszystko, nie śmiałbym wspomnieć ani literki, choć każdy czarodziej wie, o kim mowa.

Okazało się prędko, że przy kuchence przygotowywała mi herbatę, za którą byłem wyjątkowo wdzięczny. Ona sama ujęła filiżankę w dłoń i nakazała mi zacząć, nie przysiadłszy się do mnie - patrzyła przez okno jakby rozmarzona, stała tyłem do mnie i najwyraźniej nie miała zamiaru się odwrócić. Wyjąłem zatem mój dziennik, pióro, kałamarz i, ustawiwszy to wszystko na stole, rozpocząłem najtrudniejszy wywiad w moim życiu.

Jucha • Gellert GrindelwaldOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz