44. Dlatego

218 14 0
                                    

Siłą woli powstrzymałam się przed głośnym okrzykiem TO TY!. Zamiast tego moje gardło ścisnęło nagłe zaskoczenie, a ja sama zachłysnęłam się powietrzem. Wpatrywałam się w jego brązowe oczy, próbując nawiązać z nim jakąś nić porozumienia. Moje spojrzenie musiało być wyjątkowo intensywne, bo chłopak przełknął ślinę i odwrócił wzrok, drapiąc się wolną ręką po karku. Drugą wciąż trzymał wyciągnięta w moją stronę. Potrząsnęłam głową i przywołałam na usta wymuszony uśmiech.

- Artemia Wolfix, córka Artemidy. Miło mi Ciebie poznać – odparłam zduszonym głosem, ujmując jego dłoń. Ledwo wypowiedziałam te słowa, głowa Franka błyskawicznie odwróciła się w moją stronę, a on sam zmarszczył brwi. Widziałam, jak przez jego twarz przemyka cień zaniepokojenia. Oho, zaczyna się.

- Córka Artemidy? Niemożliwe – powiedział, puszczając moją dłoń, którą jeszcze przed chwilą potrząsał. Odszedł krok do tyłu, lustrując mnie ciekawskim wzrokiem. Wywróciłam oczami.

- A jednak. To ona, we własnej osobie – Mark postanowił przejąć inicjatywę i objął mnie od tyłu w pasie, mocno przyciągając do swoich pleców. Nawet w stosunku do swojego przyszywanego brata musiał oznaczyć swój teren.

- Do Obozu Jupiter dotarły jakieś plotki o pojawieniu się córki Artemidy, ale w nie nie wierzyliśmy – wyszeptał Frank. Gorączkowym wzrokiem patrzył wszędzie, tylko nie na mnie.

- Plotki okazały się być prawdą – odparłam sucho, bo jego ostrożne zachowanie zaczynało powoli mnie denerwować. Byłam taką samą heroską jak on, do cholery!

Frank nie zdążył odpowiedzieć, bo do domku falą wlały się pięknie poubierane dziewczyny, które musiały być córkami Marsa. Zaraz za nimi weszli poważni chłopcy, którzy błyskali nieprzychylnymi spojrzeniami na prawo i lewo. Cała się spięłam, zaczynając czuć dyskomfort, będąc w otoczeniu tak wielu nieznanych mi osób. Mark musiał to wyczuć, bo pogłaskał mnie uspokajająco po ramieniu i wplótł palce swojej dużej dłoni pomiędzy moje.

- Wychodzimy – mruknął i po raz pierwszy odkąd go poznałam, nie przeszkadzał mi jego rozkaz. Gorączkowo pokiwałam głową i ruszyłam tuż za chłopakiem.

Clarisse i Chris trafili na piękną pogodę, idealną na ślub w plenerze. Słońce świeciło wysoko na niebie, przyjemnie muskając skórę promieniami, które zdołały przedrzeć się przez rozłożyste korony potężnych drzew. Wszędzie wokół mnie przewijali się ubrani elegancko herosi lub Ci, którzy byli jeszcze w trakcie przygotowań. Ceremonia miała zacząć się za mniej więcej godzinę, więc razem z Markiem mieliśmy jeszcze sporo czasu, żeby psychicznie przygotować się na ten cały cyrk.

Wciąż trzymając się za ręce, poszliśmy w stronę zatoki Long Island, nad którą miał odbyć się ślub. Już z daleka zobaczyłam biały ołtarzyk ozdobiony czerwonymi jak krew różami. Prowadziła do niej ścieżka okryta białym materiałem. Po obu jej stronach stały tego samego koloru, drewniane krzesła ustawione w równych rzędach. Sam ołtarzyk był na lekkim podwyższeniu tak, by wszyscy mogli doskonale widzieć młodą parę, bez względu na to gdzie siedzieli.

Kilkaset metrów dalej stał wielki namiot, gdzie zaplanowano wesele. Przykryty był białym materiałem, spod którego prześwitywały nikłe cienie stolików i krzeseł. Ślina nabiegła do moich ust, gdy poczułam unoszący się stamtąd zapach jedzenia. Przez te całe przygotowywania zapomniałam zjeść śniadania (a raczej nie miałam na nie czasu) i mój żołądek skręcał się na samą myśl o potrawach, których niedługo miał skosztować.

Razem z Markiem szykowaliśmy się, żeby usiąść w pierwszym rzędzie przy ołtarzu i na spokojnie porozmawiać, ale naszą uwagę przykuł głośny dźwięk motocyklu. Co więcej, rysy twarzy chłopaka od razu się wyostrzyły, a jego oczy błysnęły niepewnie. Wyglądał, jakby poznawał ryczący pojazd. A co więcej – jego kierowcę.

Córka Dziewicy: Kwadra pierwsza *ZAKOŃCZONE*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz