67. Pokaż, co potrafisz

154 11 1
                                    

Nie wiem, czy to dzięki mojemu ukrytemu, wilczemu refleksowi, czy krzykowi nadciągającego napastnika, ale w ostatniej chwili zdążyłam uchylić się przed czymś, co ze świstem śmignęło tuż nad moją głową. Ku mojemu zdziwieniu, Mark nawet nie ruszył się z miejsca. Na jego twarzy wykwitło zaskoczenie, a on sam zamienił się w słup soli. Odwróciłam się i zrozumiałam reakcję chłopaka.

Metr od nas stało stworzenie, o którym dotychczas tylko słyszałam opowieści. Mężczyzna od pasa w górę był nieco starszym już mężczyzną, a od pasa w dół dorodnym kozłem o brązowej sierści i czarnych raciczkach. Satyrowie byli leśnymi bóstwami, którzy powstali, gdy krew Uranosa, boga i uosobienia nieba, rozlała się na Ziemi. Jeden z jego osobników właśnie zamierzał się na mnie po raz drugi drewnianym kijem bejsbolowym. Na głowie miał czerwoną czapeczkę z daszkiem z otworami na kozie różki, na szyi gwizdek, u pasa duży megafon, a na piersi obozową koszulkę. Wyciągnęłam dłoń, łapiąc nią za drewniany kij. Satyr próbował wyszarpnąć go spomiędzy moich palców, ale zacisnęłam je jak imadło.

- Kim jesteś i czemu mnie atakujesz? – warknęłam. Dlaczego wszyscy od rana musieli wyprowadzać mnie z równowagi?

- Jak to kim? – za sobą usłyszałam wesoły głos Marka. Długie ręce założył na moje ramiona, dłonie opierając na moim dekolcie. – Toż to Gleeson Hedge. Najwaleczniejszy satyr pod słońcem.

- Dla Ciebie Trener Hedge, młoda damo – byłam nieco zaskoczona, że głos satyra nie brzmi... jak koza. Mężczyzna wyszczerzył białe zęby. – Wybacz, ale mój instynkt walki czasem zwycięża nad zdrowym rozsądkiem. Kij sam rwie się do bitwy, gdy widzi obcą osobę na swoim terenie.

- Zapamiętam to sobie – mruknęłam. Zdjęłam dłoń z kija i nerwowo podrapałam się po karku. Teraz rozumiałam, dlaczego Mark nie stanął w mojej obronie. Znał gościa i ufał, że nic mi nie zrobi. Chociaż, gdyby nie mój nadprzyrodzony refleks, możliwe, że miałabym teraz na głowie wielkiego guza.

- A ty jak się nazywasz, misiaczku? – spytał trener. Trochę mnie zmroziło, słysząc przezwisko, jakim mnie nazwał.

- Jestem Artemia Wolfix, córka Artemidy – odparłam, w duchu przewidując reakcję.

Nie pomyliłam się. Trener Hedge szeroko otworzył oczy, kij bejsbolowy prawie wysunął się z jego dłoni. Wyglądał, jakby miał zaraz zejść na zapaść serca. Wywróciłam oczami. Czy już do końca mojego prawdopodobnie krótkiego życia ludzie właśnie tak będą na mnie reagować? Nawet ja nie skomentowałam jego kozich nóżek, a miałam do tego pełne prawo!

- Grover! Zobacz, kogo znalazłem! – wydarł się trener. Zerknęłam za jego ramię, wzrokiem wyszukując wołanej osoby.

Zmierzał do nas w podskokach młody satyr. Mógłby być mniej więcej w wieku Marka. Jak na swój gatunek był wyjątkowo wysoki. Jego brązowe włosy kręciły się w urocze loczki, spomiędzy których wystawały małe, kozie różki. Na policzkach widziałam ślady po młodzieńczym trądziku. Z brody wyrastała rzadka bródka. Satyr zatrzymał się przed naszą trójką, mocno ryjąc raciczkami w ziemi. Uśmiechnął się szeroko, brązowe oczy błysnęły radośnie na mój widok.

- Ty musisz być Artemia – powiedział łagodnym głosem. Wyciągnął dłoń, którą pogodnie ujęłam. – Jestem Grover Underwood, władca dzikiej przyrody.

- Czy władcą dzikiej przyrody nie był przypadkiem Pan? – spytałam. Tak zwany Pan był bogiem opiekuńczym lasów, pól i dzikiej przyrody. Nie wyobrażałam sobie go jako młodego satyra, ale po tym czego do tej pory doświadczyłam, mogłam spodziewać się wszystkiego.

- Był, to fakt – odparł Grover. Na wspomnienie boga jego uśmiech widocznie przygasł. – Kiedy go odnalazłem, był na skraju śmierci. Przekazał mi swoją moc i uczynił następcą. Co nie znaczy, że stałem się bogiem i jestem nieśmiertelny.

Córka Dziewicy: Kwadra pierwsza *ZAKOŃCZONE*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz