61. Dobre intencje

15 4 0
                                    


Skute lodem dokumenty jak kra dryfowały po blacie biurka.

Ah-ah-ah-ah...

Elsa już tak długo czuła znajomy prąd w czubkach palców, że wydawał się niemal zbyt słaby, żeby wyrwać się spod skóry. Nie zdążyła zareagować, zanim to się stało.

Dotknęła tylko drewna w miejscu, w którym Anna opierała dłoń, czarująco pulchna i kusząco miękka, zupełnie inaczej niż ona, od zawsze chuda i prawie kanciasta. Elsa zazdrośnie chłonęła widok niczym nieskrępowanej nagiej skóry.

AH! AH! AH!

Ledwie musnęła – i z siłą, która niemal ją przewróciła, na biurku wyrosła lodowa skorupa.

Opuszki palców Elsy przymarzły do wnętrza rękawiczek, a rękawiczki do blatu, ale ona musiała odwrócić się tyłem do niemego wyrzutu ciążącego w portretowym spojrzeniu ojca – a więc do okna – nie, nie do okna, za nim czyhały góry, gotowe obudzić w niej wszystko, co niebezpieczne.

Tłumiąc szloch, zmusiła się do szarpnięcia.

Ah—

Rękawiczki, fantomowe palce, uczepiły się krawędzi blatu.

Elsa zacisnęła powieki i odliczyła do dziesięciu, po kolei zatapiając paznokcie we wnętrzu dłoni, mocno, aż pozostawiły po sobie rzędy sinych „C"; coś-ty-narobiła...

Nie! Nie czuj nic! Dlaczego wciąż czuła?

Musiała stępić zmysły. Odłamała materiałowe palce od drewna i pospiesznie założyła z powrotem, ignorując przetarcia, spod których piekły opuszki, szybko, zanim przypomni sobie, jak bardzo ich nienawidziła.

Powinna oszacować straty.

Lepki od podlizywania się list Fleischera i telegram z koślawym podziękowaniem od burmistrza z wioski na końcu świata będą nadawać się już tylko do wyrzucenia, ale drewno odmarznie prawdopodobnie w przeciągu godziny; emocje utrzymają się przez kilka kolejnych.

A Anna...?

Jej wzrok mimowolnie powędrował do kostek, nawet pod materiałem rękawiczek sterczały z groteskowo długiego śródręcza jak kastet, nabrzmiałe żyły poniżej tętniły lodem.

Zrozumiała, że szarpie za rączkę szuflady z nożem Bjorgmana dopiero, kiedy dotarł do niej grzechot metalu zderzającego się z lodem.

Puściła natychmiast, jakby się oparzyła.

— Todderud! — krzyknęła.

Drżącą dłonią uniosła dzwonek, żeby wezwać premiera z powrotem, wstała i na miękkich nogach, po omacku podeszła do regału – ale nie tego z figurką konia, na nią też nie mogła patrzeć, na nic nie mogła już patrzeć, ostrze noża szeptało z szuflady, góry śpiewały...

Odgłos otwieranych drzwi, powiew powietrza, delikatne trzaśnięcie.

— Wasza Królewska Mość?

Wzięła głęboki wdech, żeby to samo drżenie nie było słyszalne w jej głosie, i zapytała:

— Co ja mam zrobić?

— W sprawie księżniczki Anny?

Nos Elsy zetknął się z okładką najbliższej książki tak, że prawie poczuła tłoczenia liter na grzbiecie. Zmusiła się, żeby oderwać dłonie od półki – tym razem używając wyłącznie siły woli – i odwrócić się w stronę Todderuda.

Z powrotem do obowiązków, do prawdziwego życia...

Życia.

Ż y c i a .

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz