85. Obcy

8 2 0
                                    


Annie śnił się dziwny książę, ulepiony bardziej ze szronu i lodu niż ciała i kości. Złapał ją za podbródek, jakby chciał przestawić jej szczękę. Mówił zdecydowanym, krystalicznym głosem, tak cichym, że bardziej go czuła niż słyszała – był jak potoki topniejącego śniegu na górnej wardze i podbródku – a później dał jej prztyczka w nos i wszystko na powrót zamarzło, poczuła się, jakby krew w jej żyłach zmieniła się w lodowatą wodę – i ona też krzepła, ale wciąż płynęła, b o l a ł o , a kiedy uniosła palce do twarzy, z nosa sterczały jej sople.

Musiała jakoś się ich pozbyć – odłamać? wyłamać? – mocniej, szarpnąć mocniej; nie powinna była obgryzać paznokci – szybko, zanim zimno dotrze do piersi i stanie się jeszcze gorsze niż to, które siedziało w niej na co dzień, tamto zabawne, brzęczące jak luźny, zepsuty mechanizm w zegarku – szarpnęła i usłyszała trzask, jakby pękła kra, na piersi rozlało się mokre ciepło – Anno, wrzeszczał, Anno, a jej imię miało przynajmniej o dwa „e" za dużo—

— Anno!

Anna otworzyła oczy. Elsa jedną ręką szarpała jej dłonie, a drugą machała czymś przed jej twarzą, bielsza niż zwykle, blada jak pierwszy lód zimą.

Zachłysnęła się.

— Jezus Maria, jak mnie wystraszyłaś!

— Och, uhm... — Anna przesunęła dłońmi wokół siebie, po rozczarowująco niewyczuwalnej talii, po pluszowym obiciu fotela, zgiętej pod dziwnym kątem łydce, której w ogóle nie czuła – nie, zaraz, auć, kiedy odważyła się nią poruszyć, poczuła mrowienie ciągnące się od zgięcia po kolanem po kostkę – włochatym, ciężkim kocu. — A co się właściwie stało?

— Rozlałaś Louisa!

Nieznajomy, wyjątkowo prawdziwy, opierał się jednocześnie o rzeźbioną główkę laski i parapet i patrzył spod idealnej jak łuk triumfalny brwi.

Anna gwałtownie się wyprostowała i poczuła, jak coś stacza się z jej kolan na podłogę. Elsa w ostatniej chwili cofnęła dłonie i schyliła się, żeby to podnieść.

— Koniak — sprostowała, w przelocie pokazując jej srebrną piersiówkę z wytartym grawerunkiem, zanim odłożyła ją na stolik pod oknem. — Nie miałam już... soli trzeźwiących. Przy sobie, nie miałam przy sobie.

— Zemdlałam? — zapytała Anna głupio. Przyciągnęła koc do piersi, starając się ignorować spojrzenie nieznajomego, bo sama świadomość, że na nią patrzy, zdawała się przenikać ją do kości, jak zimno. Miał tak przejrzyste oczy, że gdyby nie było już ciemno, pewnie odbijałyby się w nim krajobrazy zza okna, jak w fenakistiskopie.

Przynajmniej lód pozostał już tylko w jego spojrzeniu.

I chociaż nigdy nie umiała mdleć na zawołanie – do lipca była przekonana, że w o g ó l e nie umie, bo wcześniej ani razu jej się to nie zdarzyło – a zawsze chciała, ale nawet Pożeraczki Diamentów nie umiały jej tego nauczyć – pomyślała, że może mimo wszystko zaraz spróbuje.

Chwila. Był w ogóle jakiś lód?

— Elsa, co ty...? — Nie podobała jej się nagła zmiana w twarzy siostry. — Bo to t y , prawda?

— Chyba nie zawsze tak reagowała? — zapytał nieznajomy, jakby w ogóle miał prawo tam być i zadawać pytania. Jakby miał prawo mówić o Annie tak, jakby j e j nie było, ale wcale nie miał, bo był obcy, ona była księżniczką i nie miała żadnego stryjo-wujo-dziadko-nie-wiadomo-kogo, o którym nigdy w życiu nie słyszała. — Możliwe, że to przez zamrożone serce?

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz