90. Blamaż

4 2 0
                                    


Wyszedł za Olsenem na schody, przez ramię wciąż miał przewieszony płaszcz, który złapał w poszukiwaniu spinek.

Po drodze bębnił palcami o poręcz, starając się nie myśleć o niczym, ale ruch był zbyt szybki, zbyt nerwowy – Niels, Niels, Niels – musiał przestać. Płomień świecy kołysał się przed nim w ciemności, cienie tworzyły iluzję włosów na potylicy lokaja, wpełzały za kołnierz.

— Proszę tędy.

Schody skończyły się nagle, o wiele za szybko przeszły w trzewia korytarza, prawie potknął się na ostatnim, nieistniejącym stopniu. Olsen wszedł z mroku do biedermeierowskiej bawialni z płonącym kominkiem i światło świecy prześlizgnęło się po włosach gościa, w ciekawy sposób wydobywając ze srebra złoto.

— Książę Gottorp, Wasza Królewska Wysokość.

Przez głowę przemknęło mu wspomnienie królowej, wystraszonej i kruchej, w której było coś z porcelanowej figurki. Próbował wmówić sobie, że to skojarzenie jest zupełnie nie na miejscu, ale wtedy mężczyzna wychylił się z fotela i Hansa uderzyło wszystko to, co widział w niej: elegancki kontur twarzy, kanciastość ramion, północna nieskończoność oczu – i coś z ludzkiej delikatności przebijające się spod powierzchni, jakby lód tajał.

Nie było w nim nic z Nielsa, z ciemnymi włosami i ciemnymi oczami, i z jakiegoś powodu sprawiło to, że Hans instynktownie się naprężył.

— Moje gratulacje — powiedział po niemiecku, unosząc filiżankę. — Podobno to twoja ulubiona. Wyśmienity gust, sam jestem fanem Blue Mountain. — Hans próbował zakwalifikować gdzieś jego akcent, dopasować rysy do jakiegoś portretu, ale na próżno. — Och, tak, i rozprawa, oczywiście – piękny pokaz rycerskości, gazety będą miały o czym pisać.

Nie rozpoznawał go.

Odepchnął od siebie uczucie niepokoju i powitał go spokojnym uśmiechem.

— Nie wygląda mi pan na Hohenzollerna — zauważył, całym wysiłkiem woli zmuszając się, żeby nie dostrzegać wyciągniętej dłoni wskazującej mu miejsce w fotelu naprzeciwko. W bawialni było przenikliwie, prawie zobaczył, jak wymuszone, kurtuazyjne „Sie" zawisa parą w powietrzu.

— I chwała Bogu! — Nieznajomy z jakiegoś powodu wydawał się wstrząśnięty taką możliwością.

— Więc skąd ten tytuł? Po wojnie z Prusami na Wyspach de facto wyszedł z użycia.

— Otóż to. — Mężczyzna pstryknął palcami lewej dłoni i nieznacznie się skrzywił, kiedy rękawiczka stłumiła dźwięk. Prawą dłoń miał nagą, uniósł w niej vaniljekranse* ze spodeczka i przez chwilę trzymał go przed sobą i przyglądał się Hansowi jak przez monokl. — Nieistniejący tytuł, nieistniejący książę, ale czy moglibyśmy zostawić protokół na inną okazję? Przyszedłem prosić o zwrot czegoś, co należy do mnie.

Cofnął rękę, zamoczył ciastko w kawie.

Nie zostało nic więcej do zrobienia, więc Hans przełożył płaszcz przez oparcie fotela i usiadł. Za plecami wyczuł sprężynę. Ostrożnie się wyprostował i przesunął na skraj siedziska. Ta rozmowa i tak nie zajmie długo.

— „Podniosłem oczy moje na góry, skąd przyjdzie mi pomoc"** — wyrecytował mężczyzna i niecierpliwie zastukał ogryzkiem ciastka o brzeg filiżanki. Coś mu się nie podobało, ale Hans nie był w stanie zgadnąć, co takiego.

Zacisnął palce na podłokietniku, gotowy w każdej chwili wstać, a wtedy na kolana ześlizgnął mu się płaszcz, gruby, wełniany.

— Chociaż to zdecydowanie nie mój ulubiony, trzeba oddać przekładowi Pedersena, że jest charakterystyczny. W innych brakuje tej pewności, nie sądzisz? „Skądże nadejdzie mi pomoc?"

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz