73. Potwór

17 3 0
                                    


...byle tylko proces był sprawiedliwy – nie, przecież nie ma pewności, czy... nie – żeby – jeśli skazali kogoś... nie innego, przecież nie niewinnego – więc żeby nie skazali... – żeby wszystko się po prostu ułożyło. I żeby Kristoff mnie nie znienawidził.

— Amen.

Anna rozplotła dłonie i z trudem się wyprostowała. Bolały ją plecy, piekły kolana, na których siną mozaiką odcisnął się dywan. Właściwie stopy też miała sine, podobnie jak koniuszki palców.

Niepokojąco przypominały barwą materiał jej koszuli nocnej – ostatniego nie-czarnego ubrania przed wyjazdem – spod której przeświecał kryształ. W białych chmurach koronek Anna wyglądała jak letnie niebo, jakby z jej piersi świeciło słońce. Specjalnie ją włożyła, w naiwnej nadziei, że tak ubranej nie będzie jej zimno, że tak ubranej Bóg chętniej jej wysłucha.

Jak długo właściwie się modliła?

Przypomniała sobie, jak mamma potrafiła całymi godzinami klęczeć na kamiennej posadzce kaplicy. Później przy kolacji miała wrażenie, że jej usta wciąż jeszcze poruszają się w niemych, samotnych modlitwach.

Płakała i błagała, a chociaż Anna nigdy nie rozumiała, dlaczego właściwie mamma wciąż się do niego zwraca, skoro Bóg nie odpowiada, sama właśnie zrobiła to samo.

Tylko że ona prosiła o o wiele mniej – ale tylko przez jedną noc. Czy długość w ogóle miała znaczenie, skoro modlitwa była żarliwa?

Zdarzało jej się co prawda zapominać o wieczornym pacierzu (chociaż pamiętała o książkach), ranny przesypiała – ale modliła się też przecież w kościele, tak po prostu, i wtedy nie zawracała Bogu głowy swoimi sprawami.

A to nawet nie była tak do końca j e j sprawa, co powinno zostać wzięte pod uwagę.

Ile czasu właściwie minęło?

Kiedy zaczynała, wokół było głośno. Za oknem bębnił rzęsisty deszcz, a w kominku trzaskał ogień. Teraz za plecami miała strawiony żar i – czy to śnieg?

Lepkie płatki spadały cicho z nieba koloru rtęci, przywierały do szyby, napełniając pokój dziwnym blaskiem i drażniąc przyzwyczajone do ciemności oczy. Zima bezszelestnie wyparła jesień.

Przypomniała sobie, co Olaf mówił o lodowisku w gabinecie. Przełknęła uczucie niepokoju, wsunęła stopy w pantofle i podeszła do drzwi. Zawahała się przez chwilę, zanim nacisnęła klamkę, ale jedynym śladem mocy Elsy były zacieki na boazerii. Korytarz był pusty, przy schodach majaczyły niewyraźne cienie, śnieg prószył tylko za oknami.

Nagle poczuła, że wcale nie ma siły, żeby pokonywać odległość dzielącą ją od sypialni siostry, miała wrażenie, że nawet nie utrzyma świecznika. Powoli wróciła do łóżka i ostrożnie uniosła kapę, a później wpatrywała się w ciemność i tylko myślała o śnie.

I procesie.

I – błagambłagambłagam – Kristoffie.

To było dziwne, na ogół była taka dobra w spaniu, ale teraz, nawet po laudanum, które od soboty aplikował jej doktor Foss, nie była w stanie porządnie się wyspać, bo wciąż śniła o umieraniu – o byciu martwą.

Bo umarła – chyba – i to co najmniej raz, jeśli pamięć znów jej nie zawodziła – przecież przestała oddychać, i miała wrażenie, że może umrzeć jeszcze raz, jeśli Kristoff ją teraz znienawidzi.

Leżała na plecach, wpatrując się w sufit i zastanawiając, co tak właściwie znaczy ż y ć , aż pozieleniał od promieni zorzy.

Z determinacją odrzuciła kołdrę. Jeśli i tak nie uśnie, równie dobrze może przestać próbować. Niebo też już nie spało.

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz