— Nic ci nie będzie, Elso — zapewniła sama siebie, na głos, żeby zagłuszyć sączące się jej do uszu szepty zimy. Nic ci nie będzie.
Te same słowa powtarzała, mnąc w dłoniach zapieczętowany czerwonym jak krew lakiem i pokryty żółtym jak strach szronem list, który przyniósł Arendelle bezkrólewie. Recytowała je, ćwicząc przed koronacją – ukrywaj, nie przeżywaj – ale lód i tak piął się w górę świecznika, całkowicie pokrył okrągłą szkatułkę, która miała udawać jabłko, bo po upływie trzech lat ostatnie kłamstwo ojca nie było już nawet w stanie jej zranić, a co dopiero wtłoczyć lodu z powrotem w żyły.
— Wasza Królewska Mość? — Drzwi cicho skrzypnęły, dostrzegła w nich znajomą sylwetkę Heddy. Zbyt płytko nałożyła czepek – może nie zawiązała go pod brodą? – bo jej włosy wymykały się spod niego splątaną, jasną lawiną, a majacząca wśród nich twarz była tak blada, że przypominała kostkę cukru, którą ktoś wrzucił do słoika z miodem. — Pan Todderud i kapitan Madsen już czekają.
— Powiedz, że zaraz zejdę.
Jej spojrzenie po raz ostatni prześlizgnęło się po kartce, którą zmięła na blacie toaletki. Sięgnęła po nią i poprawiła w lustrze kok, zastanawiając się, czy wszystkie spinki i lód wystarczą, żeby utrzymać go w nienaruszonym stanie aż do Baden. Jej oczy były równie zimne, co dłoń. Nie miała pojęcia, kiedy następnym razem będzie w stanie spojrzeć sobie w twarz.
◊ ◊ ❈ ◊ ◊
Nic ci nie będzie — przypomniała sobie znów, wsuwając dłoń pod ramię kapitana. Starała się skupić na tym, żeby stawiać kroki na schodach w tym samym rytmie, co on – raz – dwa, raz, dwa, raz-dwa, razdwa, razdwarazdwarazdwa – żeby niespokojny rytm jej serca mógł dopasować się do nich tak, jak do tykania zegarów. Przecież t y nie umierasz. Idziesz tylko na egzekucję.
◊ ◊ ❈ ◊ ◊
W oknach berliny lśniło oślepiająco jesienne, nisko wiszące już na niebie słońce. Elsa spod zmrużonych powiek przyglądała się, jak tworzy iluzję papierosa na tle zarostu kapitana Madsena i różowi zmarszczki w poważnej twarzy Todderuda, sprawiając wrażenie, że właśnie skończył lub zaraz zacznie płakać.
Obaj zachowywali się irytująco cicho, jakby nawet nie oddychali – ale wiedziała, że to robią, bo powietrze w powozie smakowało lodem, a ich oddechy unosiły się w nim mgłą – ale to premier drażnił ją bardziej; wyglądał dokładnie tak, jak ona się czuła.
Odwróciła wzrok w stronę szyby, próbując dojrzeć coś poza swoim odbiciem, jasnym duchem na tle ciemnych murów. Dzień zapowiadał się cieplejszy niż się spodziewała, wysychające kałuże chlupały pod końskimi kopytami, a ulice były nieprzejezdne wyłącznie z powodu tłoczących się na nich ludzi. Zaspy śniegu moczyły jej teraz wyłącznie wnętrze rękawiczek.
Ah-ah-ah-ah...
Powinna machać? – komu? – nie, nie mogła.
Ukryła dłonie pod mięsistymi fałdami spódnicy, zacisnęła je na brzegach kanapki, mając nadzieję, że jej dotyk nie zostawi po sobie wilgotnych plam. Wsunęła lewą stopę pod siedzenie, prawą odrobinę cofnęła, starając się skupić na ułożeniem ich w idealne „L", nie na zaschniętej plamie błota na czubku buta kapitana straży ani odstającej nitce tuż pod kolanem Todderuda.
Jej drżący oddech osiadł na szybie. Kiedy uniosła dłoń, żeby ją przetrzeć, zobaczyła pod nią drugą, większą, brudną, opaloną.
— Jak ten człowiek jedzie...! — oburzył się Todderud, uderzając laską w bok powozu. — Arnesen, do diabła!
Elsa poczuła nagłe szarpnięcie. Starając się nie upaść do przodu, prosto na kolana siedzących naprzeciwko mężczyzn, złapała się panelu okiennego. Osie zatrzeszczały, konie zwolniły, wokół niej wszystko drżało i miała wrażenie, że przez cienkie ściany dotykają jej tysiące obcych rąk.
Odruchowo cofnęła się w głąb berliny, przytuliła policzek do tapicerki i ze swojego miejsca, skulona przyglądała się twarzy mężczyzny, który nagle znalazł się zbyt blisko, zupełnie bezgłośnie – miał dziurę w kapeluszu i marynarkę w łaty w kolorze dojrzałych śliwek, brązowy wąs zadrżał jej przed oczami, kiedy otworzył usta i krzyknął:
— Hajda! — rozbijając ciszę jak porcelanową filiżankę.
— Zapowiada się niezłe widowisko — zauważył nienaturalnie głośno Todderud. Sztywnym ruchem odwrócił głowę od okna, intensywnie mrugając. Elsa dostrzegła strużkę potu na skroni. — Przekupnie handlują... h... chałwą, zdaje się.
— Chałwą? — Kapitan Madsen gwizdnął pod nosem. — Do licha, powodzi im się.
Nie skupiała się na ich słowach, ale zanim spuściła wzrok na swoje kolana, dostrzegła delikatny skurcz na twarzy kapitana, który sprawił, że zaczęła zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę usłyszała - jaka, u diabła, chałwa?!
Ale – ale wciąż, to mogło być cokolwiek. Przypadkowe słowo. Halka, harfa... A może ktoś po prostu wołał jakąś Hannę.
Miała wrażenie, że czuje każdy wybój na drodze, każdą dłoń sięgającą w ich stronę, każde potrącane ramię.
Hajda. Hałda. Być może mężczyzna zwyczajnie się z kimś o coś kłócił. Harda...
Spojrzała na kapitana Madsena. Ktoś zawołał:
— Boże, chroń królową! — w tej samej chwili, w której w bok powozu uderzyła gruda błota. Elsa przyglądała się, jak ścieka po szybie, odsłaniając pęknięcie, póki nie zmieniła się w szorstki materiał wełnianego płaszcza kapitana, który wychylił się ze swojego miejsca i popchnął ją na puste siedzenie obok.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, i prawie wgryzła się w mechaty czerwony plusz, kontrastujący z twardymi krawędziami – kostek lub obrączki – drążących jej pod łopatkami jary. Czuła, jak kapelusz zsuwa się jej z karku na plecy, i przeklinała tę, która ośmieliła się napomknąć, że kapitan Madsen jest przystojny – którakolwiek z nich to była, Hedda, Anna czy któraś z dwórek – bo ta myśl na chwilę wyparła wszystkie inne – co mówili? co się stało? – a nic jej przecież nie obchodziło, czy był przystojny, czy nie, n i e p o w i n i e n b y ł – dlaczego Todderud, który siedział przecież bliżej, nie mógł zareagować pierwszy, niech diabli wezmą jego opieszałość...
— Odsunąć się! — usłyszała stłumiony przez warstwę błota oblepiającą okno-szum krwi w uszach-materiał rękawic Madsena-gwar na zewnątrz okrzyk.
Ten głos nie mógł należeć do nikogo z tłumu, bo poczuła, że uścisk kapitana słabnie. Zacisnęła usta, prawie zakrztusiła się włochatym materiałem, i z trudem odszukała swoje drżące dłonie, żeby się na nich podeprzeć i z godnością podnieść.
— Powiedziałem: „odsunąć się"!
I prawie znów się przewróciła, kiedy tuż za jej plecami rozległ się dźwięk wystrzału, wokół powozu rozległy się szybkie dźwięki – coś jak oklaski albo odgłos uderzenia. Poczuła zapach prochu i przeraźliwy, ostrzegawczy krzyk wzbierający jej w gardle.
— T-Todderud — wyjąkała. Chciała zwrócić się do kapitana, ale pierwszym, co przyszło jej do głowy, było „Viljar". — Tu są kobiety i dzieci, na litość boską! Proszę natychmiast zakazać im strzelać!
— Strzelają wyłącznie w powietrze — zapewnił kapitan – Madsen – z jasnymi oczami i ostrym spojrzeniem – Madsen – idiotka – M a d s e n , t y i d i o t k o .
— Czy pan jest poważny? — obruszyła się, gorączkowo usiłując rozejrzeć się nad jego ramieniem. — I tak mogą...
Reszta jej słów zgubiła się w kolejnym huku. Kiedy wreszcie ucichł, dźwięki dochodzące z tłumu stały się wyraźniejsze. Teraz usłyszała to, co ośmielił się zawołać do niej tamten mężczyzna.
Zakryła usta dłonią, czując, jak krew odpływa jej z twarzy.
Hańba.
CZYTASZ
Heimr Árnadalr
Fanfic„Przeszłość ma w zwyczaju powracać. A gdy to nastąpi... musimy być przygotowani". Brzemię klątwy królowej zaczyna ciążyć całemu królestwu. Księżniczka musi walczyć o swoje szczęśliwe zakończenie z dawnymi demonami. Na wydobywcę lodu zostają nałożone...