98. W porządku

3 2 0
                                    


Delikatny podmuch wiatru przykleił jej do czubka buta brunatny liść. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi – kwaśna woń zapowiadająca nadejście zimy.

Kristoff powoli opuścił rękę, ale nie spuścił wzroku.

— Nic ci się nie stało? — bąknęła Anna, nieznacznie unosząc dłoń na tyle, na ile pozwolił jej ciężar torby; zakołysała się i uderzyła ją w udo, więc pospiesznie ją opuściła i na powrót przycisnęła do boku – i to wcale nie miało nic wspólnego ze smugą rdzy, która zazłociła mu się na kości policzkowej, kiedy musnął ją palcem, nic a nic.

Kristoff potrząsnął głową, ale jakoś delikatnie, wciąż nie odrywając od niej oczu. Czekała, aż zapewni, że to nic, drobiazg, mam-twardą-czaszkę, ale on powiedział tylko:

— Miałaś być... — Każda zmarszczka, każdy pieg w jego twarzy układał się w znaki zapytania. — Miało cię nie być.

Anna poczuła się oszukana. Zbędna.

Więc się nie cieszył. Nie tęsknił.

Zirytowała go tak po prostu, tą wizytą bez zapowiedzi, czy na długo wcześniej, zanim jeszcze zdążono rozpalić w lokomotywie? A może służące w baronii były nie tylko śliczne, ale tak bystre i zaradne, że zaczął się zastanawiać, co w ogóle mógł dostrzec w dziewczynie z miasta, która ledwo potrafi zawiązać własne sznurówki?

Ciepło sączące się ze wszystkich szwów przepoconego ubrania i przyklejonej do czoła grzywki zaczęło na nią napierać. Po raz kolejny padła ofiarą nierealistycznego przedstawienia romansu w literaturze.

Podeszwy butów Kristoffa wydały mdławy mulisty odgłos, kiedy schylił się po wiadro walające mu się pod nogami. Coś stało mu się w rękę, skóra miała żelazny odcień między kostkami – a może to tylko pordzewiały łańcuch, który brzęczał przy każdym ruchu. Anna nie zapytała.

— Ania... — odezwał się wreszcie, jakby dało się jeszcze naprawić krzywdy wyrządzone jej wyobraźni przez książki, i nagle pojawiło się dziwne wrażenie déjà vu, jakby odbywali już podobną rozmowę. — Co się stało?

— Ja...

Miała mu do powiedzenia tak wiele, że nie wiedziała nawet, od czego zacząć.

Cisza między nimi zaczęła stawać się niezręczna, więc uciekła spojrzeniem w stronę torby i zrobiła coś, co zwykle robiła w podobnych sytuacjach: spanikowała.

— Perfumy mi się rozlały.

— Twoje perfumy... się rozlały — powoli powtórzył Kristoff. Tym razem jego ton brzmiał bardziej jak zmarszczenie brwi niż wzruszenie ramion, a przynajmniej tak go odczuwała; nie chciała dłużej patrzeć mu w twarz, bo bała się, co może w niej zobaczyć.

Co za idiotyczne zdanie!

Nie widzieli się od dwóch tygodni, od czasu, kiedy został praktycznie wyrzucony z zamku, a później brał udział w procesie, w którym jego najbliżsi mogli zostać skazani – jeśli nawet nie na śmierć, to przynajmniej na ciężkie roboty albo ogromną grzywnę – a ona właśnie t o postanowiła mu powiedzieć w pierwszej kolejności.

— Tak, uh, to znaczy – Jarl rzucił moim Gladstone'em, a to była dość spora wysokość, wydaje mi się, że wszystko mogło się potłuc, i pewnie wszystkie książki się zniszczyły, ale jeszcze nie sprawdzałam... — Przygryzła wargę. — Jarl to ten, który mnie tu przywiózł — wyjaśniła na wszelki wypadek.

Kristoff wcale nie sprawiał wrażenia, jakby dzięki temu zrozumiał coś więcej.

— No, nie dokładnie t u — spróbowała znowu. — Wysadził mnie... — odwróciła się w stronę ciemnych szkieletów drzew – chyba owocowych – i martwych krzewów róż, w jej wyobraźni we wszystkich odcieniach od bieli do krwistej czerwieni, ze zdecydowaną przewagą dzikich i herbacianych, najładniejszych ze wszystkich. Z której strony przyszła? — ...gdzieś na drodze.

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz