87. Motyle z pudełka

7 2 0
                                    


— Elsa... — odważyła się wreszcie zapytać Anna, po wieczności szelestu materiału, zgrzytu zamków przy kufrach, odległych kroków na korytarzu i nieprzyjemnego, mokrego odgłosu, który pojawił się w jej ustach po tym, jak za mocno przygryzła wnętrze policzka. Jej słowa poniosły się w mroźnej ciszy przedziału jak grzmot. — Jak myślisz, skąd... skąd on zna... no wiesz, nasze nazwiska?

— A skąd niby może je znać? — parsknęła siostra. Z każdym ruchem rosła, coraz wyższa, mocniejsza, bardziej wyprostowane plecy, zadarty podbródek, pewniejsza postawa. — Przekupił kogoś, żeby mu je podał, może miał dostęp do listy podróżnych.

Kiedy skończyła mówić, Anna widziała w niej już wyłącznie królową.

— Tak... no tak. Jasne. — Brzmiało racjonalnie. Elsowo – Elsa brzmiała. Oczywiście, że mógł tak zrobić, przecież nie wyczytał tego z fusów po kawie. Pokiwała głową, z dziwnym wrażeniem, że p o w i n n a poczuć ulgę – tylko że wcale nie czuła. — Czyli... nie zamierzasz nigdzie iść?

Królowa milczała. Patrzyła na rękawiczki, które czepiały się palców, rażąco białą skórę przedramienia pod rozerwanym mankietem. Annie krzywe dziury po guzikach wyglądały na pęknięcia w zbroi; wydawało jej się, że dostrzega tam mignięcie siostry.

— Muszę — powiedziała cicho, jednocześnie bezradnie i błagalnie. — On... on chyba jest taki, jak ja.

— Och, to całe szczęś... nie, czekaj. Chwila, co? On ma m o c ? ! — Umilkła na chwilę, żeby zebrać oddech, zebrać myśli... ale najbardziej w tym wszystkim zdziwiło ją chyba to, że wcale nie zdziwiła się tak do końca, bo jego włosy – jego oczy – wszystko w nim było na swój sposób znajome. — Przecież... — wykrztusiła w końcu — przecież przez to t y m b a r d z i e j może być niebezpieczny!

Nie myślała, po prostu to powiedziała, chciała dobrze, ale nagle zobaczyła migotanie na jej twarzy, każdej z nich, Elsa-królowa, Elsa-siostra, i nawet gdyby udało jej się przekonać samą siebie, że to tylko lód, tego wyrazu bólu nie mogłaby pomylić z niczym innym.


◊ ◊ ❈ ◊ ◊


— Ile mamy jeszcze czekać?

— Nie minęło jeszcze nawet pięć minut. Na ciebie czasem trzeba czekać i godzinę.

— No wiesz co? Wcale nie! — oburzyła się Anna, bo naprawdę, to był szczyt wszystkiego, obrażać ją po tym, jak być może po raz drugi postanowiła narazić dla niej własne życie. — Poza tym to wcale nie zdarza się często! Prawdę mówiąc nie pamiętam, żeby zdarzyło się w o g ó l e .

Elsa skinęła głową z pobłażliwym uśmiechem, jakby wcale jej nie słuchała.

— Dajmy mu jeszcze chwilę.

— I l e ?

— Nie bądź taka niecierpliwa, przynajmniej kwadrans.


◊ ◊ ❈ ◊ ◊


— Cóż, wciąż go nie ma... — zauważyła od niechcenia Anna, gdy obiecany kwadrans zaczął się napinać i kurczyć.

— Przyjdzie.

Wiedziała, że przyjdzie, czuła to w nagłym rozprężeniu spuchniętych od klątwy mięśni, jakby pod jej skórą ktoś przekłuł balony z ciepłym powietrzem, wyczuwała to w nowopoznanym, niepodobnym do niczego innego zapachu suchego mrozu, którego nie mąciła woń strachu. Skórka przy paznokciu krwawiła, ciepła i czerwona, nic nie powstrzymywało płynięcia krwi. Klątwa milczała.

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz