100. Zamach

5 2 0
                                    


styczeń 1819

Zamach.

Obudził się z tym słowem na ustach. Zamach, zamach, zamach – szeptane w korytarzu, nad jego głową przygryzane na czubku języka i palcami wskazującymi przyciśniętymi do warg tłoczone z powrotem. Zamach.

Na początku było tylko zapomnienie, błoga nicość na granicy jawy i snu. Później trzasnęły drzwi, przeciąg przyniósł głosy, pojawiła się oślepiająca biel i wylądował nagi w zaspie śniegu. Dreszcze spadały jak płatki śniegu, wielkie i nieforemne, twarde – gradowe. Trząsł się tak bardzo, aż się przebudził.

Było ciemno, na stoliku nocnym płonęła świeca, zza otwartych drzwi sączył się blady prostokąt światła, po którym pełzały poły płaszcza doktora. To nie był Oxe – zakola zbiegały się z tyłu czaszki i odbijały płomienie zupełnie jak żarzący się w jego dłoni metal, nad zaciśniętymi ustami brakowało wąsów w kształcie podkowy – co oznaczało, że Oxe wciąż musiał siedzieć przy ojcu.

Ale była Mütterchen. Czuł jej obecność, jeszcze zanim zapytała:

— Czy to na pewno konieczne?

— Inaczej się wykrwawi. — I odrobinę spóźnione, prawie zapomniane: — Wasza Królewska Mość.

Metal opadł tuż pod prawym uchem.

— Może zechce pani odwrócić wzrok.

Przez chwilę nie czuł zupełnie nic, aż jego waga osiadła na szyi, zaskakująca jak na coś tak kruchego, i lodowate gorąco rozeszło się wzdłuż gardła, z którego wyrwało się wycie, drapało jak paznokcie, wgryzało się w delikatną skórę i coś syczało, coś się skręcało zupełnie jak jego żołądek, jakby chciało się przez nią przebić.

Kazano komuś złapać go za nogi. Ktoś inny trzymał go za ramiona, ktoś za szczękę, żar lepił się do ciała, odchodził płatami i wracał jak tępe ciosy.

Do diabła, czy wezwali do niego tego wariata Listona?

W zęby uderzyło go coś twardego, co smakowało skórą i metalem, jak ostatni dobry dzień w towarzystwie ojca. Rozdzieliło je, ugięło się pod ich ciężarem, rozprysło języku i stłumiło wrzask, ale wciąż czuł gorąco, czerwono-białe, rażące. Bolało, a on nie wiedział już, co zrobić, żeby przestało.

Więc zemdlał.

Śniła mu się cała historia, od dyluwium po wikingów, lśniące w bladym słońcu topory i ostrza raz za razem rozcinające mu szyję. Za oknem stłumione echo wystrzałów: zamach. Otworzył oczy, ale twarz Mamy była rozmyta, róż rozmazał się na wargach, w kącikach ust zostały resztki pudru. Subtelna, kwiatowa woń jej perfum splatała się z ciężkim zapachem krwi. Zamknął. Następnym razem otworzył je z powrotem we śnie.

Guy Fawkes trzymał go za rękę, wstrzykując mu proch w żyły. Napoleon, wyższy niż się spodziewał, przyglądał się temu z beczki prochu. Łzy pękały mu na twarzy fajerwerkami, kiedy przepraszał – za porażkę, za Arendelle, za kauteryzację, za zamach.

Zamach.

Powtarzali to słowo tak często, że prawie zaczął w nie wierzyć.

Nie byłoby trudno znaleźć jego zarzewie: wieńczący wojny napoleońskie kryzys gospodarczy, który doprowadził Południowe Wyspy na skraj bankructwa, grubą kreską odcinając okres prosperity za rządów regenta dziadka. Przejęcie obciążonych majątków zbożowych. Narastające od pięciu lat nastroje antysemickie, wojna gotowa wybuchnąć poza łamami pism i broszur. Ukruszony powstaniem Narodowego Banku autorytet króla. Ułomny następca tronu, dwaj kolejni dziedzice – zupełnie nieprzygotowany do tej roli, od czasów kongresu wiedeńskiego chowany na króla Arendelle Ingvar i Rúnar, wciąż dziecko, tylko ze względu na płeć mniej nieprzydatny niż Jorid.

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz