63. Smak straty

11 4 0
                                    


styczeń 1857


— Merete-Margit!

Mari poderwała głowę znad chustki, której zawartość wytrząsała nad dołkiem w ziemi. Grzebała w talerzu, kiedy tłuszcz jeszcze był gorący, udając, że je, aż oddzielił się od kości, które lśniły teraz na tle buolža* jak wylizane do czysta.

Przestraszyła się, że to ciotka Jorunn, straszniejsza od wszystkich diabłów, która przyjechała do nich w Midvinter**, w dniu, kiedy licho szaleje, jak twierdził pappa, i od razu zaczęła wprowadzać swoje porządki.

W tym roku obchodzili Boże Narodzenie „jak Bóg przykazał", od dwudziestego czwartego grudnia do trzynastego stycznia. Mama się nie kłóciła, bo i tak prawie niczego nie dała rady przygotować i jeszcze mniej jadła, bo wciąż było jej niedobrze. Wymiotowała praktycznie nieprzerwanie, odkąd zaczęła się szkoła i zamiast się zaokrąglać, tylko chudła.

Ciotka utrzymywała, że to dlatego postanowiła z nimi zostać – wcale nie dlatego, że stryjek Steinar miał jej już serdecznie dość i szukał tylko wymówki, żeby się jej pozbyć – żeby pomóc, i przy porodzie, i z przygotowaniami do świąt – w końcu nikt nie potrafi zrobić lepszej smalahove*** od niej.

„Ale przecież ty nie masz dzieci", zauważyła Mari nieroztropnie, bo Geir stał za daleko, żeby ją uszczypnąć, ale kiedy zobaczyła minę ciotki, nie odważyła się już nic dodać na temat świątecznego jadłospisu. Przynajmniej nie jej, świeżo konfirmowanej i już dorosłej, przypadł zaszczyt wydłubywania oka z owczej czaszki. (Geir, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, prawie zemdlał.)

Kiedy ostatniego ranka drzwi wejściowe wreszcie stanęły otworem, żeby Boże Narodzenie mogło opuścić dom, Mari skorzystała z okazji i przemknęła obok resztek świątecznych potraw, którymi ciotka Jorunn próbowała faszerować ich jak gęsi, bo po dwudziestu dniach jedzenia jej też już na sam ich zapach robiło się niedobrze.

Zabrała ze sobą wszystkie porcje mięsa, których nie udało jej się wyrzucić od czasu wizyty w kościele, a nawet jedną porcję Geira, bo była dobrą siostrą, przez całą drogę żałując, że nie mają psa, który wybawiłby ich wszystkich od kulinarnych talentów ciotki.

Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie poczęstować psa Bjorgmanów, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu – on by jej nie pogryzł, ale kto wie, co zrobiliby właściciele.

Pan Bjorgman wydawał się co prawda czarujący, każdej kobiecie kłaniał się, jakby była królową, ale czasem dobre słowa przyjmował jak obelgę.

Pod względem obrażalskości Kristoffer był do niego podobny, tylko do tego jeszcze wstrętny.

Przed świętami Jens Havik, równie paskudny, przyznał się, że to on przybił jej warkocz do ławki – za co dostało mu się, a przy okazji i Mari – bo prowokuje chłopców! Tym, że ma, podobnie jak ci chłopcy zresztą, w ł o s y ! – od frøken Østergaard – ale Mari była przekonana, że nie tylko on jest winny, bo na tym etapie dręczenie jej stanowiło już ich wspólną tradycję.

W myślach nazywała ich zbiorczo Skjorta i Ræva****, bo czasem trudno było jej oddzielić jednego od drugiego.

— Natasza chce kolejną dziewczynkę, że mięsa nie je? — To na szczęście nie była ciotka Jorunn, tylko stara szeptucha Trulte, dość upiorna, ale jednak mniej przerażająca. — Powiedz, chciałabyś siostrzyczkę?

Mari nie wolno było z nią rozmawiać, więc nic nie odpowiedziała, chociaż właściwie to wolałaby mieć siostrę niż kolejnego brata, gdyby wolno jej było o tym decydować, bo może wreszcie miałaby się z kim bawić.

Heimr ÁrnadalrOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz