13. Sara

19 1 0
                                    

Mimo iż w mieszkaniu absolutnie nic się nie zmieniło, ciągle czegoś mi brakowało. Natrętna, nieukształtowana myśl z tyłu głowy, nie dawała mi spokoju. Jątrzyła uparcie, aż wreszcie dotarło do mnie, co jest nie tak.

Byłam sama.

Spędziłam u Piotra dwa krótkie dni, lecz brakowało mi jego obecności.

Czy ja za nim tęsknię??

Niemożliwe. Za krótko go znam. Chociaż nie, ja w ogóle go nie znam. Nie wiem nawet czy powinnam wierzyć w to, co mówił.

A jednak ostatecznie dotrzymał słowa, odwiózł mnie i zostawił w spokoju.

Miałam kompletny mętlik w głowie. Zafascynował mnie ów tajemniczy mężczyzna. Był samcem alfa, silnym i zdecydowanym. Mechanizm w moim mózgu, ten odpowiedzialny za przekazanie genów dalej, uznał, iż to najlepsza partia w okolicy.

Odpowiedzialna i trzeźwo myśląca część wiedziała natomiast, że to kompletna bzdura i trzeba się od typa trzymać jak najdalej.

Wyszukałam w Google pojęcie „syndromu sztokholmskiego”, po czym porządnie przyswoiłam definicję. Leżała mi jak ulał. Podobno kluczowe dla wyzdrowienia jest „odzyskanie właściwej perspektywy i emocjonalne oddzielenie od sprawcy przemocy”. I to właśnie musiałam zrobić. Zapomnieć o całej tej sprawie.

*

Kolejny dzień mijał zbyt wolno. Bez konkretnych planów na weekend, ciężko mi było wypełnić czymś czas. Wpadłam na pomysł odwiedzenia Elwiry, ale akurat organizowała jakiś ważny event nad morzem.

Z przykrością kolejny raz uświadomiłam sobie, że nie mam więcej koleżanek, z którymi mogłabym się spotkać choćby na zwykłą kawę. Znajomości z pracy nigdy nie przeniosłam na prywatny grunt, nie znałam tez sąsiadów. Jedynie starszą panią z mieszkania powyżej, ale do niej nie miałam ochoty wpadać z butelką wina, by ponarzekać na facetów.

Zresztą nie miałam nawet facetów do ponarzekania. Poza Piotrem istniał dla mnie jedynie Pink.

W taki oto sposób dojrzałam do decyzji o zakończeniu okresu zastoju w życiu. Pora ruszyć do przodu; inaczej zostanę starą panną z tuzinem kotów. A ponieważ nie lubię sprzątać sierści, w niedzielę po południu zasiadłam przy café latte, w jednej z dwóch kawiarni działających w Aleksandrowie. Nie było tutaj zbyt wiele miejsc, w których mogłam poznać kogoś nowego, a lepsze to niż nic.

Przez pierwsze pół godziny siedziałam sama; na szczęście zabrałam ze sobą książkę, więc miałam zajęcie. Potem pojawiła się kobieta, jak się okazało, wzięła kawę na wynos. Emocje jak przy parzeniu herbaty. Znów ponad czterdzieści minut siedziałam sama i już miałam się poddać, gdy wreszcie drzwi się otwarły, a do środka wkroczył ON.

No dobra, może nie „ON”, raczej zwyczajny „on”, ale zawsze jednak facet. Straszy ode mnie, z pierwszymi siwymi włosami, więc pewnie po czterdziestce. Miał niezłe bary, ostre rysy twarzy i mógł się podobać.

Odgarnęłam włosy, by zwrócić na siebie uwagę, a kiedy się spojrzał, posłałam mu serdeczny uśmiech. Odpowiedział tym samym, a zaraz potem zamówił dwie kawy. Moje serce minimalnie przyśpieszyło. Odłożyłam książkę i dopiłam resztkę latte, a wtedy z głośnym „dzień dobry” weszła do środka kobieta z małym dzieckiem i podeszła od razu do niego. Przekazała mu dziecko, odebrała kawy od sprzedawczyni – bo trudno tutaj mówić o baristce – po czym śmiejąc się, wyszli na dwór. Zabrałam książkę, podziękowałam i wróciłam do siebie.

W tej pipidówie nigdy nikogo nie poznam. Chyba najwyższa pora poszukać nowej pracy i mieszkania.

KoincydencjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz