Rozdział 85

0 0 0
                                    

Minęły 2 lata. Przez ten czas oswajałem się spowrotem z obozem, a Afra uczyła mnie wszystkich imion. Pomagałem opiekować się jej wnukami i wspierałem bliźniaków z ich maluchami. Ava urodziła córkę o imieniu Jasmina, a Ann syna o imieniu Mark. Chłopiec był bardzo podobny do Mateo. Oba maluchy zaczynały już mocno dokazywać i opieka nad nimi stawała się coraz trudniejsza. Afra wielokrotnie oferowała mi swoją pomoc, ale uparłem się, że dam radę. Przestałem dusić się krwią na każdym kroku i nawet Słodka Śmierć powiedziała, że jest mile zaskoczona widząc, że cały pałam życiem. Jak za starych dobrych lat... Afra pilnowała mnie na każdym kroku.
- Odłóż dzieci - powiedziała, kiedy znowu podniosłem oba maluchy na raz.
- Robisz to specjalnie? - zapytałem urażony, gdy zabrała mi dziewczynkę.
- Nie możesz się przemęczać - odparła wzruszając ramionami.
- Maluchy idziemy na malinki? - zapytałem uśmiechając się. Dzieci zapiszczały podekscytowane.
- A reszty dzieci nie bierzesz? - zdziwiła się Afra.
- Wszystkie maluchy biorę - odparłem.
- Babciu mogę iść z tobą? - zapytała Lea właśnie wracając z pola. Wywołała tym uśmiech na twarzy Afry.
- Oczywiście - odpowiedziała.
- Nie chcesz iść z nami? - zdziwiłem się.
- Nie jestem maluchem... - odpowiedziała zmieszana dziewczynka.
- Duże maluchy też bierzemy - odpowiedziałem z uśmiechem.
- Victor ty się dobrze czujesz? Im starszy jesteś tym większe głupoty wygadujesz - zaśmiała się.
- Ty też się starzejesz Afro - przypomniałem. - A miałaś czasami głupsze pomysły - dodałem. Westchnęła.
- Leo, Aurora, Simon i Kevin idziecie też? - zapytała. Czy rozróżniałem które dziecko jest które? Nie. Wiedziałem tylko, że Aurora to dziewczynka, a który chłopiec jak miał na imię już nie. Ewentualnie mogłem wskazać Leo, ale była duża szansa, że jednak go pomylę.
- Oczywiście babciu - odpowiedziała Aurora.
- Poszlibyśmy nawet jakbyś nie zapytała - dodał któryś z chłopców. Uśmiechnęła się i spojrzała na mnie.
- Victor w tej chwili odkładaj te dzieci! - krzyknęła, kiedy zobaczyła, że trzymam czwórkę najmłodszych dzieci na rękach. - Jesteś niepoważny w tym momencie - powiedziała zabierając mi małego Lucasa, który nazywał się Noah i Gaię, córkę Shanti.
- Afro... - zacząłem, ale nie pozwoliła mi skończyć. - Idziemy już? - zapytałem wzdychając. Pokiwała głową i poszliśmy w kierunku pola z malinami. Usiedliśmy pod drzewem, a dzieci pobiegły się bawić. - Czemu mi zabraniasz bawić się z dziećmi? - zapytałem smutny.
- Nie zabraniam ci bawienia się z dziećmi tylko głupich rzeczy - odparła. - Nie powinieneś się przemęczać - dodała. Pocałowała mnie w policzek i uśmiechnęła się. Usłyszeliśmy tętent kopyt, a ona spojrzała na Noaha.
- Lucas dzisiaj jechał na polowanie? - zapytała chłopca, a ten pokręcił głową.
- Powiedział, że mam się sam nie oddalać z obozu, bo dzisiaj przyjadą ci straszni panowie - odpowiedział chłopiec zrywając maliny.
- Wracamy do obozu! - zarządziła Afra. - Natychmiast - dodała. Dzieci zaczęły się szybko zbierać, a ja spanikowałem. - Nie sprawdziłeś czy jest bezpiecznie? - zapytałem, a mnie było stać tylko na marne pokręcenie głową.
- Afro ja nie wiedziałem... - szepnąłem.
- Spokojnie, ale teraz biegiem do obozu - powiedziała wstając.
- Uważaj! - krzyknąłem, usłyszeliśmy huk, a ja bez namysłu podciąłem jej nogi, niestety nie udało mi się jej złapać... - Dostałaś?! - zapytałem spanikowany. Pokręciła głową, ciężko łapiąc oddech ze strachu.
- Wracajmy do tego obozu - poprosiłem nachylając się nad nią. Pokiwała głową, po czym spojrzała w jakiś punkt za mną. Popchnęła mnie z całej siły i zmieniła naszą pozycje zakrywając mnie własnym ciałem... Usłyszeliśmy huk, a twarz Afry wykrzywił gryzmas bólu. - Afro?! - krzyknąłem przestraszony. Widziałem Ropuszy Śpiew w oddali... - Coś ty zrobiła?! - zachłysnąłem się powietrzem podnosząc ją szybko i pobiegłem do obozu.
- Przepraszam Victor... - powiedziała resztą tchu. - Kocham cię... Będę czekać tam na ciebie... Nie spiesz się... - mówiła z trudem.
- Ciii - uciszyłem ją. - Zostajesz z nami - powiedziałem. - Musisz zostać... - szepnąłem, a po moich policzkach zaczęły płynąć łzy.
- Musisz być silny... - odszepnęła. Jej wzrok zaczął uciekać, a usta napełniły się krwią.
- Afro! - krzyknąłem, gdy zaczęła się dusić. Odwróciłem ją delikatnie, żeby mogła wypluć tą krew. Wbiegłem do obozu.
- Wilczy Kle, Śnieżny Kwiecie... - zaczął Lucas, ale warknąłem na niego, udając się prosto do chaty medyczki.
- Nie zamykaj oczu! - krzyknąłem prawie dosięgając drzwi chaty medyczki. Wpadłem tam jak oparzony. - Słodka Śmierci ratuj - zawołałem błagalnie. Spojrzała na mnie przerażona i kazała mi położyć ją. Wykonałem polecenie, siadając obok niej i gładząc jej włosy. Łzy płynęły mi strumieniami. Lucas i Feliks przyszli po chwili i wpatrywali się w nią przestraszeni. Słodka Śmierć ją zbadała i zaczęła kręcić głową.
- Przykro mi Wilczy Kle...
- Nie! Ona żyje! - warknąłem. - Ona poprostu śpi - powiedziałem. - Obudzi się jak zawsze - powiedziałem. Delikatnie podniosłem ją i ułożyłem w swoich ramionach. Gładziłem jej włosy i potarłem dłonią jej policzek, na który spadło kilka moich łez. Widziałem jak gaśnie w moich ramionach... Jak z jej ciała odpływają kolory... - Afro... - szepnąłem cicho po czym pocałowałem ją w czoło delikatnie. - Moja mała księżniczko... - szepnąłem. Łzy znowu zaczęły płynąć po moich policzkach. Lucas podszedł do mnie i przytulił mnie delikatnie. - Ona śpi - powiedziałem całkowicie przekonany. - Afro...
- Tato... To koniec... - powiedział Lucas, a do jego oczu napłynęły łzy. Otuliłem go ramieniem i pocałowałem czubek jego głowy zaciskając powieki. On miał rację... A ja nie chciałem tego przyjąć do wiadomości.
- On ją zabił... - powiedziałem cicho. - Ropuszy Śpiew oddał strzał... - szepnąłem. - A teraz będzie polował na mnie... - mruknąłem. Chłopak spojrzał na mnie przerażony.
- Tato nie... - powiedział załamany. Zaczął płakać. Przytuliłem go. Afra nadal leżała na moich kolanach. Wziąłem głęboki oddech, przyglądając się dziewczynie. Była taka malutka... Dlaczego ona to zrobiła? Pogładziłem jej włosy i delikatnie pocałowałem jej czoło. Już zrobiła się zimna...
- Moja śnieżna księżniczka... - westchnąłem cicho. Spojrzałem na Lucasa. Przyglądał się swojej mamie. Widziałem w nim siebie, gdy paręnaście lat temu zmarła Kryształowe Niebo... Ale przecież ja nie miałem tylu obowiązków... Moim jedynym zmartwieniem był ślub z Lawendową Perłą, a nie pilnowanie całego plemienia... - Poradzimy sobie razem - obiecałem. - Postaram się ci pomóc - powiedziałem gładząc chłopaka po włosach. Wtulił się we mnie. - Dasz radę...? - zapytałem niepewnie. Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. - Ktoś musi przekazać reszcie plemienia - powiedziałem. Lucas pokiwał głową. - Mogę to zrobić jeśli chcesz - powiedziałem cicho. - Potrafię nie okazywać emocji jeśli zajdzie taka potrzeba - mruknąłem. Nie byłem z tego szczególnie dumny, patrząc na to, że była to umiejętność nabyta przy pomocy Ropuszego Śpiewu. Chłopak pokręcił głową. Siedzieliśmy jeszcze chwilę nad ciałem Afry. A ja nadal miałem nadzieję, że za chwilę się obudzi...

Moja Śnieżna Księżniczka Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz