Rozdział 5

366 28 7
                                    


Mavis otworzyła szeroko ze zdziwienia oczy i usta.

-Cz-czym ty jesteś?-zapytała. W jej głosie słyszałam niepewność i strach.

-Skoro znasz creepypastę o Laughing Jack'u, to powinnaś się tego sama domyślić-odparłam z szerokim uśmiechem.

-Ale...to tylko bajka, w którą wierzą małe dzieci-powiedziała z wahaniem Mavis.

-Tak? Czy w takim razie ja też jestem tylko bajką, w którą nie wierzysz? Skoro tak, to pewnie nie czujesz tego, prawda?-zapytałam, po czym rozciągnęłam swoją rękę, złapałam dziewczynę w pasie i uniosłam ją lekko w górę.

-Przestań! Zostaw mnie!-zaczęła krzyczeć, ja jednak uniemożliwiłam jej to dość szybko, podcinając gardło. Nie lubiłam kończyć zabaw za szybko, ale chciałam wypróbować moją taktykę. Puściłam Mavis, a ona z głuchym łoskotem upadła na podłogę. Okazało się jednak, że cięłam zbyt płytko i dziewczyna, charcząc, zaczęła czołgać się po podłodze w stronę wyjścia, próbując wezwać pomoc.

-Pomooocy!-wycharczała, zabryzgując przy tym podłogę wokół siebie jeszcze większą ilością krwi. Nie powiem, był to bardzo przyjemny i zabawny widok, ale nie mogłam tak w nieskończoność tylko stać i patrzeć. Zrobiłem jeden krok i pochyliłam się nad dziewczyną, poprawiając to, co za pierwszym razem mi nie wyszło. Ciało Mavis niemal natychmiast znieruchomiało. Coś podpowiedziało mi, żeby nie zabierać się od razu za jej rodziców, tylko poczekać. A nuż dzięki temu zabawa będzie jeszcze lepsza? Po około dziesięciu minutach usłyszałam, że ktoś się zbliża.

-Mavis, czemu ty tak hałasowałaś? Obudziłaś nawet ojca, a wiesz, że to nie jest proste-powiedziała, jak się domyśliłam po głosie, matka dziewczyny. Zadziwiające, że słyszała krzyki swojej córki, ale nie rozpoznała słów.

-A tak poza tym, to zaraz masz zejść na śniadanie. Do ojca przychodzą ważni goście, więc nas nie zawiedź-dodała kobieta. Po krokach, które dało się słyszeć, uznałam, że na powrót odeszła od drzwi. Zaciekawiona przysiadłam na łóżku dziewczyny. Byłam naprawdę zaintrygowana tym, jak cała ta sytuacja się rozwinie. Wystarczyło tylko, że chwilę poczekałam, a matka Mavis ponownie pojawiła się pod jej drzwiami.

-Nie mam pojęcia, co ty sobie wyobrażasz, młoda damo, ale tak dłużej nie będzie...-urwała w pół, kiedy otworzyła drzwi i ujrzała moje dzieło. Roześmiałam się, widząc jej bardziej zszokowaną, niż przerażoną minę.

-M-mavis-wymamrotała kobieta, patrząc na ciało swojej córki.

-Obawiam się, że Mavis już nie zejdzie na śniadanie. Nigdy-powiedziałam. Kobieta w końcu podniosła na mnie wzrok. Tak, była na tyle zaszokowana tą sytuacją, że dopiero teraz zwróciła na mnie uwagę.

-Cz-czym...-zaczęła, ale ja jej przerwałam.

-Laughing Jill, do usług-ukłoniłam się, ledwo powstrzymując się od wybuchnięcia kolejną salwą śmiechu.-I zamierzam urządzić panią, pani męża i jego ważnych gości tak samo, jak pańską córkę-powiedziałam, po czym doskoczyłam do kobiety. Chwyciłam ją mocno, podniosłam i bez większego wysiłku przerzuciłam na drugą stronę pomieszczenia. Kobieta próbowała w dość niezgrabny sposób się podnieść, ale uniemożliwiłam jej to, przyciskając ją nogą do podłogi.

-Nie ma powodu, żebyś wstawała. Martwi nie stoją, tylko leżą-powiedziałam, po czym uniosłam ręce w geście, który wyglądał, jakbym chciała pociąć siekierą drewno. Chwilę później w moich dłoniach pojawiła się tak lubiana przeze mnie piła. Jeden szybki ruch wystarczył. Ostrze przeszło akurat przez środek brzucha kobiety, na twarzy której w tej samej chwili na zawsze zastygł wyraz niedowierzania i przerażenia. Moja ofiara była już martwa, ale nadal krwawiła, co oczywiście było dla mnie dość zabawne. Zaśmiałam się krótko, po czym odwróciłam się i wyszłam z pokoju. Poruszając się "na czuja" usiłowałam znaleźć miejsce, gdzie znajdują się pozostali ludzie. Nie trwało to długo, bo jeden z mężczyzn praktycznie sam na mnie wpadł.

-Kochanie, zawiążesz mi krawat-powiedział, skupiając wzrok na trzymanym przeze niego kawałku materiału. Zaraz potem spojrzał na mnie i zastygł z wyrazem przerażenia w oczach.

-Nie, ale zapewnię ci w zamian za to najlepszą i zarazem ostatnią w twoim życiu rozrywkę-powiedziałam, podnosząc wyżej swoją zakrwawioną piłę.

-Czym...-zaczął mężczyzna.

-Moglibyście choć czasem mnie zaskoczyć i powiedzieć coś innego-powiedziałam, po czym przebiłam brzuch swojej ofiary pazurami.

-Masz coś jeszcze do powiedzenia?-spytałam z szerokim uśmiechem na ustach. W odpowiedzi z ust mężczyzny trysnęła krew i wylądowała wprost na mojej twarzy. Tak mnie to zdziwiło, że przez chwilę nie wiedziałam, jak zareagować. W końcu jednak puściłam mężczyznę, który upadł na podłogę, i wytarłam rękawem krew z mojej twarzy. Moje ruchy były nienaturalne, mechaniczne, jak bym nie wiedziała do końca, co tak naprawdę robię. Prawda zaś była taka, że po prostu nie przywykłam do tego, że ofiary w ten sposób brudzą mnie krwią. Kiedy już starłam ze swojej twarzy szkarłatną ciecz, schyliłam się i szybkim ruchem, nadal z radosnym uśmiechem na ustach, wyrwałam mężczyźnie serce. W tej samej chwili dało się słyszeć pukanie do drzwi. Podeszłam do drzwi i, po chwili namysłu, otworzyłam je. Ujrzałam przed sobą grupę elegancko ubranych osób. Nigdy wcześniej nie widziałam ludzi w takich strojach. Kobiety miały na sobie eleganckie, falbaniaste suknie, a mężczyźni garnitury. Nie byłam do końca pewna, kto z nas był bardziej zaskoczony. Kiedy jednak ludzie wyjrzeli za mnie i spostrzegli ciało swojego kolegi, z ich gardeł dobyły się krzyki. Zaprezentowali mi całą gamę ludzkich głosów, po czym, nadal krzycząc, rzucili się do ucieczki. Kiedy otrząsnęłam się z początkowego zaskoczenia, sprawiłam, że w moich dłoniach pojawiły się dwa sztylety, którymi rzuciłam w uciekających ludzi. Każdy z nich trafił w jedną z osób. Reszta jednak nadal uciekała. Przyklękłam, zginając się przy tym wpół. Przednimi rękami oparłam się o ziemię, a po chwili z moich ust wydobył się potok karaluchów. Wnętrze domu zaroiło się od nich. Wyglądały niczym czarna, morska fala, którą może pchnęło wprost na uciekinierów. Po chwili karaluchy dobiegły do dwóch zranionych przeze mnie osób i całe je obległy. Te zaczęły się rzucać, próbując pozbyć się owadów. W końcu karaczany dogoniły też zdrowych uciekinierów. Przeteleportowałam się do nich. Dwóch przebiłam swoimi pazurami. Reszta jednak zdołała jakoś dalej uciekać, więc zawróciłam, nie chcąc być zauważoną. Planowałam wziąć swoje pudełko i na jakiś czas gdzieś zniknąć. W końcu gdzieś tu czekały na mnie nowe ofiary.


Naprawię CięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz