Rozdział 19

281 28 3
                                    

Slenderman był bardzo zawiedziony, że nie udało nam się nic znaleźć. Przeprosiłem go, pożegnałem się z moimi przyjaciółmi i jak najszybciej wyszedłem z Rezydencji. Po drodze wpadłem jeszcze na Rake'a i to dosłownie, przez co od razu popsuł mi się humor (dop. aut. "wyjaśnienie" w filmiku. Uznałam, że Jack i Rake nie będą za sobą przepadali, bo przeżyli razem może nie taką samą, ale podobną przygodę). Na szczęście nikt nie proponował mi, abym został w Rezydencji. Powrót do mojego wesołego miasteczka dłużył mi się niemiłosiernie. Kiedy zaś tam dotarłem, zacząłem się zastanawiać, czy chcę w ogóle otwierać to pudełko. W końcu a) to na pewno był jakiś głupi żart, b) nie miałem czasu na takie rzeczy. Myślałem nad tym przez chwilę, aż usłyszałem, że ktoś znowu odwiedził moje wesołe miasteczko. Wziąłem więc pudełko (wolałem nie spuszczać go z oczu) i poszedłem zobaczyć, co, gdzie i jak. Szybko odnalazłem grupę około dziesięciu ludzi. Sądząc po ich strojach i zachowaniu, należeli do AJP. Westchnąłem. Że też akurat dzisiaj musieli się przypałętać-pomyślałem. Oczywiście walka z nimi w pojedynkę nie należała do mądrych decyzji, jednak nie mogłem pozwolić, aby tak łazili sobie po MOIM wesołym miasteczku jak po swoim domu. Postanowiłem więc zająć się nimi po kolei. Najpierw oddaliłem się nieco, kierując się prosto w stronę jednej z karuzeli dla małych dzieci. Plastikowe koniki i łabędzie już dawno miały za sobą swój okres świetności, ale dla mnie właśnie w tym tkwił mój urok. Dzieci korzystały z nich kiedyś, kiedy ich potrzebowały. A potem, gdy dorosły, porzuciły je bez mrugnięcia okiem. Brzmi znajomo? Nie musiałem się wiele wysilić, aby wprawić karuzelę w ruch. W swoim wesołym miasteczku to ja byłem panem i władcą wszechpotężnym, więc mogłem nawet uruchomić tę niedziałającą od lat karuzelę. Zaraz jednak z powrotem wyłączyłem ją i schowałem się, czekając na przybycie kogoś z moich gości. Byłem pewien, że karuzela wystarczająco zwróciła ich uwagę. Jak się spodziewałem, po chwili pojawiła się trójka agentów. Teleportowałem się za nich. Dwójkę przebiłem na wylot swoimi pazurami. Trzecia z nich, kobieta, niemal natychmiast odwróciła się, sięgnęła broń i wycelowała we mnie.

-Nie ruszaj się!-zawołała.

-Głupia! Trzeba było od razu wezwać wsparcie!-zawołałem. W tej samej chwili w mojej dłoni pojawił się długi nóż, który wbiłem jej kilka razy w brzuch, aby być pewnym, że nie żyje. Broń wypadła jej z ręki. Nawet nie zdążyła jej użyć.

-Umiejętność wyczarowania sobie broni potrafi być naprawdę przydatna, prawda?-spytałem, ledwo powstrzymując się od śmiechu. Wiedziałem, że jeśli zacząłbym się śmiać, to zwróciłbym na siebie uwagę całej reszty. A w pojedynkę mógłbym nie dać rady im wszystkim naraz. Zaraz potem wróciłem do miejsca, gdzie widziałem wcześniej agentów. Jak mogłem się spodziewać, rozeszli się już i zostało tylko dwóch. Przeteleportowałem się ponownie za jedną z tych osób i wbiłem w nią swoje pazury. Kiedy druga z nich się odwróciła, najpierw wytrzeszczyła ze zdziwienia oczy, a zaraz potem sięgnęła za broń. Wydłużyłem jednak swoją rękę i wbiłem pazury tym razem w jej szyję. Puściłem agenta, któremu rozszarpałem brzuch i po chwili pojawiłem się przed drugim z nich. Mimo że przebiłem mu szyję, nadal jeszcze żył. Ucieszyłem się, bo oznaczało to dla mnie więcej zabawy. W końcu szybkie zabijanie też bywa fajne, ale na dłuższą metę jest nudne. Oczywiście najpierw pozbawiłem swoją ofiarę języka, aby nie mogła wezwać pomocy. Potem wydłubałem jej oczy i wepchnąłem do gardła. Starałem się zachowywać cicho, więc zakryłem dłońmi usta, aby stłumić swój chichot. Potem rozciąłem brzuch swojej ofiary i wyjąłem jej jelita, z których zrobiłem pieska. Świetnie się bawiłem i kontynuowałbym to, gdyby nie zbiegła się pozostała piątka agentów. Kur*a-tylko tyle zdążyłem pomyśleć, widząc sześć uzbrojonych po zęby osób, celujących prosto we mnie. Powoli wyprostowałem się.

-Nie ruszaj się! I nie próbuj żadnych sztuczek, inaczej cię zabijemy!-zawołał jakiś mężczyzna.

-Uważajcie, jeszcze się wystraszę!-zawołałem, po czym roześmiałem się.

-Przestań! Jak może cię to śmieszyć?!-zawołała jakaś kobieta. Odwróciłem się w jej stronę.

-To proste. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to zabawne, patrzeć jak desperacko walczycie o swoje żałosne życie!-zawołałem, uśmiechając się przy tym z radością.

-Jesteś nienormalny...zresztą, jak oni wszyscy-odparła kobieta. Dalej się uśmiechając, przeteleportowałem się tuż przed nią. Podniosłem ją i odwróciłem się, zasłaniając się przed strzałami jej ciałem. Tak właśnie pozostała czwórka agentów załatwiła jedną ze swoich. Następnie sprawiłem, że w mojej dłoni pojawił się pistolet i postrzeliłem każdą z osób w brzuch, głowę, okolice serca. Jedną z nich zabiłem od razu, ale pozostali jeszcze dychali. W tej samej chwili kiedy oni upadli, a ja puściłem nieżywe ciało kobiety, poczułem lekkie ukłucie w ramieniu. Gdy spojrzałem na swoją rękę, zauważyłem, że mam w nią wbitą jakąś strzykawkę z jakimś czerwonym piórkiem. Niemal natychmiast wypełniła się czarną substancją. Jak się domyśliłem, była to moja krew. Odwróciłem się i ujrzałem jednego z agentów, któremu wcześniej rozszarpałem brzuch. Podpierał się rękami i celował do mnie z jakiejś dziwnej broni.

-Proszę, proszę, chyba komuś się nie do końca umarło-powiedziałem, uśmiechając się ze złośliwą satysfakcją. Następnie wyrwałem strzykawkę i rzuciłem nią o ziemię.

-Teraz to już nie unikniesz długiej zabawy. Na twoje nieszczęście-ponieważ wykończyłem już wszystkich, mogłem sobie pozwolić na wybuch śmiechu. Podszedłem do swojej jeszcze żywej ofiary i zacząłem wycinać na jej skórze różne wzory. Mężczyzna wił się, krzyczał i błagał, żebym przestał. W końcu zaczął stawiać coraz mniejszy opór, aż umarł z wykrwawienia. W międzyczasie zdążył wykrwawić się jeszcze jeden agent, ale dwóch nadal pozostało przy życiu. Z pierwszego z nich żywcem zdarłem skórę. Oczywiście umarł w trakcie całej zabawy. Po krótkim namyśle drugiemu zdecydowałem się zrobić to samo. Wszystko to naprawdę dobrze na mnie zadziałało, bo mogłem się chwilę rozerwać. Po fakcie wróciłem do swojego osobistego namiotu cyrkowego, który pełnił funkcję mojego pokoju. Bardzo dużego pokoju. Ściany były oczywiście kolorowe, a podłoga wyłożona jakimś materiałem. Był to chyba jedyny namiot, w którym tak to wyglądało, bo w reszcie trzeba było chodzić po trawie, gdyż nie miały one żadnej podłogi. Ławki i krzesła przeznaczone dla widowni dawno stąd usunąłem, zostawiając tylko kilka. Niemal natychmiast skierowałem się do swojego ulubionego, kościanego fotela. Rozsiadłem się w nim wygodnie, po czym wyjąłem pudełko z Laughing Jill i zakręciłem korbką.

~~~~~****~~~~

Znowu robię zakończenie w takim dość ważnym miejscu, ale tak już mam. Przy okazji pragnę poinformować, że zaczęłam już pisać "Nie będę Niną the Killer". Tytuł może nie najlepsze, ale nawiązuje do wielu dalszych wydarzeń.  Aczkolwiek dość już o tym, w końcu to jest opowiadania o demonicznych klownach, a ja tu robię jakąś autoreklamę samej siebie (wybaczcie, postaram się, żeby to był ostatni raz). Przy okazji, jeśli ktoś obejrzał ten filmik (jeśli nie, a nie chce spoilera, niech nie czyta tego) to ubolewam nad tym, że Jack nie wygrał. A potem zrobili mu jeszcze większe kuku w kolejnej części *płacze nad losem nieistniejącego demonicznego klowna-mordercy*.

Naprawię CięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz