Sokoli pilot NoIr

35 7 9
                                    

NOIR*

   Nie wierzyłem w swoje niebywałe szczęście. Nie musiałem się skradać ani biec na złamanie karku, aby dostać się do samolotu. Po prostu szedłem sobie spokojnie, pogwizdując i uśmiechając się serdecznie do każdego napotkanego żołnierza. Ten pomysł z kradzieżą munduru był fenomenalny i powinienem kiedyś podziękować za niego Hattiemu. Kompletnie nikt nie zwracał na mnie uwagi, wszyscy traktowali mnie jak równego sobie. Bez żadnych przeszkód dotarłem na prowizoryczne lotnisko i zacząłem rozglądać się za maszyną, która miała mnie wywieść z Azji i oddać na przechowanie skąpanej deszczem Wielkiej Brytanii. 

   Wreszcie dotarłem do odpowiedniego samolotu. Był... raczej niewielki i dość stary. Dokładnie takim samym lecieliśmy do Pekinu, gdzie spotkałem trzeci odłam Zakonu Miraculi i ich uroczych przedstawicieli, którzy próbowali mnie zamordować krótko po odbiciu z ciężarówki chińskich komunistów. 

   Miałem szczerą nadzieję, że tamci dwaj piloci, Thor oraz Floyd, nie będą mieli mi za złe kradzież ich maszyny. Poza tym... To nie mogła być kradzież. Jeśli będzie im zależało, zawsze mogą ją odebrać w fenomenalnym stanie z Londynu, gdzie samolocik będzie na nich czekać. 

   Dla niepoznaki przeszedłem się wokół maszyny, aby sprawdzić, czy skrzydła nie były czasem oblodzone. Oczywiście, moje sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu nie pozwoliło mi obejrzeć dokładnie skrzydeł. Jeżeli były oblodzone, a to było bardzo prawdopodobne, patrząc na śnieg leżący dookoła, nasz lot mógł się zakończyć bardzo szybko. Musiałem jakoś na to zaradzić. Przeszukałem skrupulatnie kieszenie, aby upewnić się, czy jakieś miraculum nie miało czasem mocy ognia czy ekspresowego usuwania zimy z kalendarza, ale żadne z tych, które przy sobie posiadałem, a było ich trochę, nie mogło zapewnić mi oczekiwanego efektu. 

- Excus.... - zacząłem, widząc w oddali jakiegoś żołnierza, ale szybko ugryzłem się w język i z prędkością karabinu maszynowego przerzuciłem się na angielski - Przepraszam! - zawołałem, machając do kogoś ręką. 

   Wojownik, słysząc moje rozpaczliwe wołanie, podszedł do mnie i spojrzał na mnie pytająco, a przynajmniej ja tak go sobie wyobraziłem, gdyż twarz zasłaniał mu hełm wraz z goglami.

- Samolot... Lody... - poczułem, jak po czole spływały mi kropelki potu - Nie potrafię latać - jęknąłem smutno.

- Wszystko w porządku, Shobin? - zapytał zaniepokojony, jak się okazało, znajomy okradzionego żołnierza - Trochę dziwnie mówisz.

- Tak, w porządku - kiwnąłem trochę zbyt ochoczo, mając nadzieję, że ów Shobin, którego obrabował Hatti, jeszcze nie opowiedział całemu obozowi smutnej historii zagubienia munduru - Mam patrol. Śnieg wszędzie... - machnąłem ręką wokół, aby utwierdził się w przekonaniu, że rzeczę prawdę - Skrzydła oblodzone. Trzeba usunąć lód. Pomożesz?

- O której musisz wylecieć? - spytał mój serdeczny, amerykański przyjaciel.

- Za pół godziny - odparłem prędko - Nie chcę się spóźnić. Sądziłem, że drugi pilot już się tym zajął. 

- Jasne. Poczekaj chwilę, zaraz zawołam chłopaków, aby odlodzili ci twój samolot. Hej! Szelenbaum! Montepin! Przygotujcie wózek! - krzyknął do jakiś dwóch mężczyzn i sam udał się w ich kierunku, jednocześnie każąc mi wejść do samolotu, co też skrupulatnie uczyniłem. 

   Gdy wszedłem do środka, od razu zająłem się sprawdzaniem swoich rzeczy. Niewiele tego miałem. Trochę jedzenia i ubrań, które dostałem od Mistrza Bernarda, nim ten odszedł w zaświaty, więcej nic. Moje dokumenty i reszta ekwipunku nadal znajdowały się w bezpiecznych objęciach kochanego ojczulka, który w ramach zemsty porzucił mnie w Taborecie. Gdy przeszedłem dalej, zauważyłem otwartą kabinę pilotów. Wydało mi się to podejrzane... Mrużąc oczy, podkradłem się do pomieszczenia i ostrożnie wsadziłem głowę. Pusto. Nikt nie czaił się pod fotelami. 

Grinoire |Miraculous| - w trakcie poprawekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz