NOIR*
Wyjrzałem przez okno. Kaledonia pokryta była grubą warstwą śniegu, przez który ludzie próbowali się z całych sił przedrzeć, gubiąc po drodze kozaki, mniejsze pieski, a także rozwrzeszczane dzieci. Jeden z takich szkrabów wyglądający z mojej perspektywy jak mała, zielono-żółta plama (takie umaszczenie mają chyba niektóre gąsienice) w berecie darł się w niebogłosy, wołając po australijsku za uciekającą matką, której chyba cała sytuacja bardzo odpowiadała. Mogła się w spokoju pogapić na witryny sklepów pełne serduszek i amorków poprzyczepianych tam ze względu na zbliżające się święto Walentego z... Mniejsza skąd był, najważniejsze, że nie pochodził z Bordeaux jak ja, a to zmniejszało jego znaczenie w moich oczach.
Walentynki... Siedzieliśmy w Zambii zdecydowanie za długo. Powinniśmy się byli wynieść po zebraniu wszelkich potrzebnych zapasów na podróż i zdobyciu miraculum Czarnego Kota. Ku naszemu nieszczęściu nie daliśmy rady wyjechać z miasta ze względu na "trudności komunikacyjne". Teoretycznie nikt nie wiedział, dlaczego stacje zostały pozamykane, praktycznie eksperci badali przyczyny ostatniej katastrofy, która wstrząsnęła obywatelami. Nie było czego im się dziwić, tak właściwie. W ciągu dwóch dni z nieba spadł im samolot na głowę, później rozpędzony pociąg, po drodze pewnie zdarzyły się wypadki z udziałem samochodu czy innego trolejbusu. Ludzie się bali i dla bezpieczeństwa wstrzymali wszystko, co mogłoby stanowić zagrożenie dla życia podróżujących, tym samym z premedytacją zatrzymując nas w swojej uroczej miejscowości.
Od pewnego czasu miałem wrażenie, że tylko mi przeszkadzała ta sytuacja... Reszta grupy cieszyła się z faktu, że miała wolne i mogła bezkarnie szastać pieniędzmi regularnie przesyłanymi na konto Jaskółki przez członków jej sekty. Wszyscy swobodnie zwiedzali sobie miasto, pstrykali zdjęcia w co ciekawszych miejscach jak pobliskie miasteczko słynące z obłędnego czerwonego wina, wytwórnia wody kolońskiej czy fabryka czekolady. Dobra... Do tej ostatniej akurat zaciągnęli mnie siłą, przekupując możliwością zrobienia własnej tabliczki słodkiego przysmaku, bo w innym przypadku siedziałbym w hotelu, aby nie narażać się na spotkanie mężnej służby ze szpitala, z którego uciekłem. Naprawdę... Uważałem z całego serca, że chodzenie po Macedonii było dla nas szkodliwe po wszystkich akcjach, które wspólnie odwaliliśmy. Szkoda, że nikt nie miał zamiaru mnie słuchać. Mało tego... Wymyślili sobie genialny sposób na to, aby jeszcze bardziej mnie dobić. Otóż - poszli do kina na komedię romantyczną. Kto, to akurat mówić nie musiałem, bo ta rzecz była tak wiadoma, jak to, że na Antarktydzie za dnia temperatura sięgała prawie 50 stopni Celsjusza, a Sahara była pokryta wiecznym lodem. O dziwo, poszła z nimi także Ryksa, chyba tylko w roli przyzwoitki. Ja zaś zostałem.
Korzystając z tego, że wszyscy ode mnie uciekli i starając się zabić wszechogarniającą mnie nudę, wyciągnąłem na stół wszelkie miracula, w których posiadanie wszedłem. Dość szeroka, łatwa do ukrycia pod spodniami, dziwnie poskręcana armilla z emalii. Obok położyłem srebrny pierścień z rubinowym kamieniem. Gdy pierwszy raz go zobaczyłem, był cały w sadzy i ukruszył mi jedynkę. Po dokładnym wymyciu był znacznie bardziej urokliwy i odrobinę mniej niebezpieczny. Na prawo od pierścienia dałem srebrną dewizkę jako mój łup po epickiej bitwie, w której za główną broń mojemu przeciwnikowi służyły cytryny. W trakcie tamtej pamiętnej batalii zdobyłem jeszcze czarno-pomarańczowy naszyjnik przypominający obrożę. Został mi jeszcze czarny sygnet z zieloną, kocią łapką, który specjalnie musiałem wyrwać trupowi. Obok reszty błyskotek usadowiłem zrobione z serwetek kuleczki, które miały symbolizować resztę magicznej, ale już rozdysponowanej biżuterii. Była ich w sumie para - okulary oraz bransoleta.
Uważnie przyjrzałem się wszystkim sztukom i po chwili zastanowienia sięgnąłem po dewizkę, którą zaczepiłem o kieszeń żółtej marynarki w zieloną kratkę. Tak jak się spodziewałem, pokój rozbłysnął kremowym światłem, które zebrało się w kulę i wreszcie wypluło z siebie dziwne, lekko przerażające stworzenie. Kwami nie miało oczu, barwą przypominało wymieszanie panny cotty z brûlée. Przez padające promienie słoneczne wydawało się nawet tęczowe. Na główce miało przedłużenie przypominające czapkę, a także identyczny ogon. Miałem wrażenie, że istota przez chwilę się na mnie gapiła (mimo braku ślepi), aż nagle wrzasnęła ogłuszająco i rzuciła się na mnie.

CZYTASZ
Grinoire |Miraculous| - w trakcie poprawek
FanfictionKażdy promyk światła ma w sobie odrobinę mroku... I każdy mrok rozświetla odrobina światła. Najpierw niechciane dziecko, teraz niechciany dorosły. Skazany na straty już od pierwszych minut życia NoIr codziennie oddaje każdemu kawałek siebie, aby ty...