Z ostatniej chwili: Hatteria zatonęła w Tamizie, a pod Tower straszy Paw

34 6 6
                                    

NOIR*

   Gdy przybiliśmy do portu London Bridge City, Anglia była jeszcze w stanie ładowania. Na dworze panowała ładna, wiosenna pogoda, na brytyjskim niebie wymalowanym błękitami nie płynęła ani jedna chmurka, zaś w powietrzu unosił się świeży zapach kwiatów. Gdyby nie lekko zielonkawy kolor Tamizy i wszędobylski hałas milionów ludzi, który zamieniał się w szum wielu głosów, Wielka Brytania mogłaby być całkiem sielankową i śliczną krainą. Co prawda, wyspa nie przywitała mnie mżaweczką, a Elżbieta II nie wyszła mi na spotkanie z imbryczkiem pełnym herbatki, ale i tak nie mogłem narzekać. Byłem oto w Londynie - mieście, do którego dążyłem od pół roku.

   Posłusznie dołączyłem do opuszczającego statek tłumu, starając się za bardzo nie wychylać. Wszyscy podróżnicy byli odziani w płaszcze, kurtki i czapki, niektórzy mieli nawet szaliki, więc podejrzewałem, że mój kostium z wyglądu przypominający płaszcz lub podrasowany szlafrok nie był zbyt ciężki do przełknięcia. Problemem mogły być tylko dwie pary rogów, które postanowiłem schować pod zgarniętą przez Açuu czapką kapitańską (jak się zdołałem wywiedzieć przez ostatni czas, kwami cierpiało na brzydką chorobę zwaną kleptomanią, przez co w moich kwaterach pojawiały się najróżniejsze drobiazgi do mnie nie należące) oraz kosa wystająca mi znad ramienia. O ile te nieszczęsne rogi mogły być jeszcze akceptowalne, tak kosa mogła mi przysporzyć kłopotów do kwadratu, jeśli posiadanie broni w Anglii nie było legalne.  

   Wysepka, na której był umieszczony port, prezentowała się naprawdę ładnie i to musiałem Anglikom przyznać. W obu kątach placyku stały eleganckie altanki, gdzie podróżni mogli schronić się przed deszczem, barierki były przyozdobione drobniutki lampeczkami, zaś na środku zielonego placu tryskała fontanna, w której pewnie przy upałach, o których ten wyspiarski kraj mógł tylko marzyć, chlapały się dzieci. Tyle udało mi się dojrzeć za pleców podążającej naprzód ciżby kierującej się w stronę dużego, szklanego wejścia do budynku portu.  Nie wiedzieć czemu, oprócz ogólnej radości, którą miałem w sercu przez spełnienie swojego marzenia, odczuwałem również irracjonalny niepokój. Bynajmniej nie był spowodowany przemyśleniami na temat tego, jak znaleźć Mistrza. To było coś w rodzaju... szóstego zmysłu od miraculum. Idąc za ludzką masą, czułem się osaczony i jak się chwilę później okazało, nie było to złudne wrażenie.

   Gdy tylko tłum wczasowiczów, turystów i hobbistycznych podróżników trochę zrzedł, momentalnie zostałem otoczony półkolem przez następną grupę - dziennikarzy. Wszyscy oni zostali wyposażeni w aparaty i polaroidy błyskające mi po oczach setką fleszy, każdy miał zawieszony na szyi włączony dyktafon, niektórzy mieli odpalone kamery, większość kurczowo ściskała w dłoniach mikrofony z nazwami stacji i wszyscy wykrzykiwali jednym głosem pytania w swym ojczystym języku. 

   Zdezorientowany i przestraszony zrobiłem kilka kroków do tyłu. Szczerze powiedziawszy, nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby tu na mnie czekać. Stojąc nocami na pokładzie statku i wpatrując się w ciemne refleksy na wodzie wyobrażałem sobie, że po przybiciu do portu przywita mnie sam Mistrz Fu z szeroko otwartymi ramionami, mówiąc mi między uściskami, jak to nie mógł się mnie doczekać. Niczego innego nie oczekiwałem, a zamiast tego zostałem zaatakowany przez armię dziennikarzy, którzy napierali na mnie jak drapieżnik, który zwęszył swoją ofiarę. 

   Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem, nie wiedząc nawet, na które pytanie powinienem odpowiedzieć i starając się przetworzyć w mózgu zasłyszane strzępki pytań, aby wyłuskać z nich coś sensownego. Nigdy jeszcze nie miałem do czynienia z mediami. Nie czułem się żadnym celebrytą ani jaśniejącą na niebie gwiazdeczką, ale najwidoczniej dla tych ludzi uratowanie Danii przed rozpadem było czymś istotnym, podczas gdy dla mnie nie miało to zbyt dużego znaczenia. Ot, nie robiłem tego dla sławy, nie robiłem tego po to, aby stać się legendą. Robiłem to, bo tak należało. Nie czułem się żadnym bohaterem i nie chciało mi się wierzyć, że oni wszyscy faktycznie zjawili się tu z mojego powodu.

Grinoire |Miraculous| - w trakcie poprawekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz