1844r., Świątynia Miraculi w Tybecie
Lhamo odłożył orle pióro na bok, opierając zaostrzoną dutkę o granatowy, masywny pojemniczek z inkaustem, po czym potarł skostniałe od długiego pisania dłonie i strzelił palcami, które pstryknęły głośno. Zmęczony chłopak odchylił się leciutko na twardym krześle, tak aby rozprostować bolący kręgosłup i jednocześnie przy tym nie spaść.
Młodzieniec od kilku dni nie odrywał się od sztywnych, bambusowych kartek, zapisując na ich powierzchni czarnym atramentem rzędy równych, lekko pochylonych znaczków, kropek i kresek. Tajemnicze pismo mieniło mu się już w oczach i sam nie wiedział, co pisał i czy ktoś kiedyś zrozumie naturę i sens notatek, ale w obecnej chwili nie zajmowało go to. Jedyne o czym myślał Lhamo to kolacja. Chłopak nie jadł od dwóch dni i jego żołądek bardzo nad tym ubolewał.
Świątynia słynęła z surowych zasad. W pamięci Lhamo nadal tkwiła scena, jak ślęczał u podnóża góry razem z innymi rekrutami, oczekując na łaskę od losu i przyjęcie za mury klasztoru. Wielu z jego rówieśników nigdy nie spełniło swych marzeń o zostaniu mnichami i tylko najwytrwalsi dostępowali tej szansy, ale dopiero po miesiącu noszenia wiader z wodą na szczyt i sypianiu na kamieniach pod gołym niebem. Pomyśleć, że dostanie się do tego miejsca wymagało takiego trudu i hartu ducha. Wszystko po to, aby teraz nie móc zjeść kolacji.
Lhamo przetarł oczy i ponownie zanurzył dutkę w inkauście. Gdyby tylko szanowni Mistrzowie nie zdecydowali się nad poddaniem testowi młodszych kadetów, to Lhamo mógłby spokojnie zająć się pilnowaniem tajemniczego Artefaktu. Niestety, doszło do zmian w podziale obowiązków i tak oto biedny Lhamo musiał ślęczeć nad przepisywaniem grymuaru zwanego potocznie Wielką Księgą, zamiast niejakiego Wanga Fu znanego z rzadko spotykanej zdolności kaligrafii, który w chwili obecnej medytował wraz z kilkunastoma innymi osobami w Komnatach Przemiany.
Chłopak przewrócił kilka kartek do tyłu, obserwując niesamowicie kolorowe obrazki wszystkich dotychczasowych bohaterów, elementów zaczarowanej biżuterii i broni. Jego wzrok zatrzymał się na tajemniczej klamrze z wymyślnym przedstawieniem zwierzęcia o rozwartym szeroko pysku pełnym kłów. Obok prezentowały się lśniące srebrem sztylety, najwidoczniej broń niejakiego herosa, którego ktoś narysował z boku. Lhamo pierwszy raz widział ową istotę. Kostium bohatera był w większości czarny, maska przypominała wykrzywionego w szyderczym uśmiechu demona, solidnie wykonane rękawice kończyły długie szpony, a na linii obojczyków przebiegała biała strzała. Młodzieniec powoli odczytał zaszyfrowaną nazwę posiadacza miraculum.
- Diabeł... Tasmański... - ponownie rzucił okiem na informacje w książce i wzruszył ramionami, po czym przesunął kolejną stronę.
Tym razem znowu zobaczył męską postać, ale ta była przystrojona w szatę wykonaną z żółtych piór, która była tak długa, że nie dało się spod niej zauważyć stóp. Maska anonimowego modela miała ptasi kształt i kończyła się długim dziobem. Miraculum Wilgi. Lhamo nie miał już ochoty patrzeć na jego cudowne itemy, więc postępując jak człowiek rozsądny, którym tak bardzo chciał być, wrócił do spisu treści.
Począł wodzić palcem po liście rozdziałów grymuaru i odkrył, że rozpoczynała się od legendy o Świetliku, który podarował miraculum Irbisa pierwszemu Mistrzowi jeszcze sprzed czasów Zakonu. Dalej miała znajdować się ogólna historia samej instytucji, schizma klasztorna oraz szczegółowe omówienie wszystkich siedmiu Szkatuł, w których posiadanie weszli Chuimhne. Dopiero teraz Lhamo wydało się, że należałoby zmienić tę nazwę na jakąś przyjemniejszą dla ludzkiego ucha, ponieważ "chuimhne" brzmiało jak mamlenie z buzią pełną ryżu z sosem.
CZYTASZ
Grinoire |Miraculous| - w trakcie poprawek
FanfictionKażdy promyk światła ma w sobie odrobinę mroku... I każdy mrok rozświetla odrobina światła. Najpierw niechciane dziecko, teraz niechciany dorosły. Skazany na straty już od pierwszych minut życia NoIr codziennie oddaje każdemu kawałek siebie, aby ty...