Spadła ze stacji lokomotywa

33 6 5
                                    

NOIR*

   Pociąg mknął niczym gepard rywalizujący z chartem o to, które z nich pobije rekord świata w osiągnięciu największej prędkości w świecie zwierząt, tylko po to, aby następnie rzucić się z torów w ramach solidarności w czułe objęcia Renu, jak dzień wcześniej uczynił to świętej pamięci samolot Blaisa. 

   Jak się można było spodziewać, upadek Niemieckich Kolei Państwowych wywarł na wszystkich niebywale pozytywne wrażenie. Maszyna przy krańcu trasy pisnęła radośnie, uniosła się trochę do góry, próbując dotknąć nieba, a następnie runęła w dół płynnie i gładko jak grecka gospodarka, uderzając w coś brązowego, co rzekomo miało być rzeką przepływającą przez Katalonię, a bardziej przypominało rozwodnione, warmińskie drogi w pochmurne, listopadowe wieczory. "Na bombę" w wykonaniu pociągu było tak efektowne, że konduktor, który fikołkiem wyskoczył wcześniej ze swego dziecka, którego ślubował nie opuszczać aż do śmierci, zapewne rozpaczał nad tym, że nie zapisał swej pociechy na jakiś prestiżowy konkurs skoków. Pociąg spadł z hukiem na sam dół, wybuchł na czerwono-pomarańczowo, wypluwając z siebie kawałki stali, łańcuchów, gwoździ, drewna oraz wszystkiego, co tylko miał w zanadrzu.

   Spytacie, jak to przeżyłem? Odpowiedź jest prosta. Nie przeżyłem! Koniec bajki!

   A tak na serio...

   Tak na serio, widząc, że wszystko zanosiło się ku upadkowi, gigantycznemu krachowi, czarnemu czwartkowi, lejowi krasowemu i jednej wielkiej depresji, przy której Rów Mariański był uroczym dołeczkiem, rzuciłem się w przeciwną stronę niż kierunek jazdy, mając nadzieję, że okażę się szybszy od tych 160 km/h, które pociąg zapewne miał na liczniku. Oczywiście, nie mogło być aż tak łatwo. Moja ucieczka to był prawdziwy tor przeszkód. Gdybym tylko sobie biegł, to jeszcze bym to ścierpiał. Wiadomo, kilometry nie istnieją, kilometry ratują życie, każde pokonane samodzielnie tysiąc metrów to złotówka dla chorego bąbelka lub dla sprytnej matki z zespołem Münchhausena. Wszystko byłoby git, super, glans i cacy, gdyby nie to, że pociąg nie składał się z jednego wagonu, a kilkunastu mniejszych, oddzielonych od siebie uskokami, które ja musiałem pokonywać susami godnymi kangura i to takiego, który ratował się przed dingo z nadzieją, że nie stanie się kolacją dla psiaka z nazwą  przypominającą bardziej grę towarzyską niż gatunek zwierzęcia. 

   Słyszałem, jak pociąg plusnął w wodopodobną ciecz, potem słyszałem jak raczył wybuchnąć słusznym gniewem, więc przyśpieszyłem, rozmyślając nad tym, czy lepiej byłoby się utopić, czy może jednak spłonąć. Gdy cudem znalazłem się na dachu wagonu numer trzy lub numer siedem (numeracja w pociągach nadal stanowiła dla mnie strzeżoną przez światowe rządy tajemnicę), doszedłem do wniosku, że gdyby los miał za mnie wybrać, to prawdopodobnie skonałbym, przewracając się o własnej nogi i spadając na tory, co o mały włos by się niechybnie stało, gdyby nie to, że głupi ma zawsze szczęście, a że ja spędziłem mnóstwo czasu w towarzystwie Mendy, to zapewne zdążyłem tą brzydką cechą nasiąknąć. 

   Potykając się i próbując złapać równowagę, pobiegłem dalej, licząc się z tym, że jeszcze trochę i dzisiejszą kąpiel wezmę w Odrze. Ostatkiem sił i nadziei wziąłem szaleńczy rozbieg, pokonując pewnie rekord świata przed Usainem Boltem i rzuciłem się przed siebie jak tygrys, łapiąc się palcami kawałka drewnianej belki. Impet mego skoku był tak duży, że nogami zawadziłem o dopiero budowany most, odbijając się od niego kilkukrotnie jak piłeczka kauczukowa. Gdy moje ciało uspokoiło się już na tyle, że przestało mną bujać jak złotym kłosem przy letnim wietrzyku, zdałem sobie sprawę, że wisiałem kilkanaście metrów nad ziemią, trzymając się tylko lewą ręką. Głowę bym dał, że prawa dłoń wcześniej też dbała o moje bezpieczeństwo... 

Grinoire |Miraculous| - w trakcie poprawekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz