Rozdział 2 - Lamusy przeciwko klątwie króla Jagiellończyka

141 15 31
                                    

    Biegłem, ile sił w nogach, zmuszając płuca do czerpania powietrza z rezerw pojemności życiowej, jednocześnie modląc się w duchu, aby udało mi się uciec przed goniącą nas z rykiem miliona dzikich lwów lawiną. Nie było to łatwe zadanie z racji tego, że taszczyłem na plecach dwudziestokilogramowy bagaż "z najistotniejszymi rzeczami" ojczulka, jak i samego ojca, którego musiałem ciągnąć za rękę. Żebym nie miał w życiu zbyt prosto, tata postanowił biec tempem starej dewotki, która w sytuacji zagrożenia człapała tempem rannego żółwia, ale na widok symboli religijnych potrafiła przegonić samego Bruny'ego Surina.  

 - Oh, synu! Kiedyś ty się ostatnio mył?! - jęknął mój rodziciel, marszcząc nos jak wygłodniały królik. Gdyby nie to, że od mojego desperackiego biegu zależał żywot naszej dwójki, najpewniej zaryłbym obcasami w śniegu. Ta uwaga była tak nieoczekiwana, że nie wiedziałem, czy ojciec czasem przypadkowo nie zauważył oznak ruin Świątyni, skoro przyśpieszył na tyle, aby wleźć mi pod pachę - Wali od ciebie jak z chaty wuja Toma!

 - Czy to naprawdę jest teraz takie ważne?! - odkrzyknąłem, od razu przeklinając się w duchu. Faktycznie nie wiedziałem, kiedy ostatni raz brałem jakąś kąpiel, ale fetor raczej nie mógł przebić przez kilka warstw grubych ubrań. Raczej.

- Tak, albowiem to ja muszę cię wąchać! 

- To niech tata wstrzyma tlen! 

- Jak nie będziesz biegł szybciej, to obaj go wstrzymamy na wieki! - odparł motywującym tonem.

    Przez chwilę miałem ochotę złożyć ojca w ofierze pędzącym tonom śniegu, ale wyrzuciłem tę myśl z głowy. Gdybym to uczynił, musiałbym samodzielnie wrócić do Bordeaux, a tak się składało, że kompletnie nie wiedziałem, gdzie byliśmy. Miałem świadomość tego, że spacerowaliśmy po jakiejś wyżynie, że byliśmy w raju buddystów znanym pod arcyciekawą nazwą Taboret, ale coś mi podpowiadało, że jakbym miał teraz szukać transportu z przesiadkami, najpewniej skończyłbym w Burkina Faso.  

 - Miraculum Konia przypadkiem nie daje żadnej super-mocy?! - zawołałem, przeskakując ledwo widoczną wyrwę w skale.  

- Oczywiście, że daje! Czyś ty mnie w ogóle słuchał, gdy uczyłem cię o jego właściwościach?! 

  Nie, oczywiście, że nie słuchałem. Takie informacje, jak znaczenie imienia kwami, jego poprzednich właścicieli i różnych wariacji mocy dowiedziałem się po wypiciu herbatki, której fusy wyjawiły mi tajemną prawdę.  

 - Więc jaka to moc?! - powtórzyłem z nadzieją, że dzięki temu ojciec ogarnie, co miałem na myśli.

- Dzięki niemu można się teleportować! - odkrzyknął tatuś.

- To się wreszcie teleportujmy! - wrzasnąłem, dysząc przy tym ciężko. Nie wiedziałem, ile już biegłem, ale zużywanie tlenu na czcze gadanie źle wpływało na moją kondycję.  

 - Myślisz, że to takie łatwe? Najpierw trzeba podać dokładne współrzędne wybranej lokacji, aby móc się bezpiecznie przenieść!

- To niech je tata poda!

- Ale to trzeba obliczyć!

- 13°31'95.5"N 88°53'42.0"E! - walnąłem prosto z mostu jakieś przypadkowe liczby.

- Co?! Możesz powtórzyć?! Lawina cię zagłusza!

    Poczułem presję. Przypadkowe liczby mogły być równie zabójcze co lawina. Z wysiłkiem spróbowałem odtworzyć sobie w głowie atlas świata, a gdy to nic nie dało, przypomniałem sobie zgubioną przez ojca mapę. Nie byłem szczęśliwym posiadaczem fotograficznej pamięci, ale napatrzyłem się na pożółkły papier wystarczająco długo, aby jakieś numerki wryły mi się z impetem w zakręty mózgu. Teraz wystarczyło je tylko prawidłowo odczytać.

Grinoire |Miraculous| - w trakcie poprawekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz