Rozdział 23

944 68 35
                                    

Witam w ferie, nie ferie, lub po prostu weekend! Mam nadzieję, że wszystko u was w porządku.

Zgadnijcie kto miał covida? Tia, niestety przez trzy tygodnie byłam udupiona i był to jeden z najbardziej męczących okresów w moim życiu. I nie dlatego, że źle to przechodziłam, bo czułam się w miarę ok, ale przez tak długi czas siedzenia w domu trafia szlag. Chyba nigdy tak się nie cieszyłam ze zwykłego wyjazdu do sklepu, gdy skończyła mi się izolacja...

Nie przedłużając, dziękuję za 6 tysięcy głosów i w ogóle dzięki, że nadal jesteście<3

________________________________________________________________________________________

***

Otworzyłam oczy, czując tępy ból głowy i nudności. Jęknęłam obracając się na bok i stykając twarz z trawą. Po sekundzie gwałtownie zerwałam się do siadu, patrząc na drzewa i rośliny, które otaczały mnie z każdej strony.

-...O Boże- szepnęłam, zastygając w bezruchu, patrząc na swoje dłonie -...O BOŻE!- wrzasnęłam, wstając.

To się działo naprawdę! Nie był to wytwór mojej wyobraźni, naprawdę się udało!

Zaśmiałam się na cały głos, rzucając się na ziemię i przytulając do przyjemnie zimnej leśnej ściółki. Niebo było zasnute chmurami, lecz na dworze było parno, jak przed burzą. Odetchnęłam świeżym powietrzem, leżąc w bezruchu.

Po kilku minutach zacieszu, godnego pięcioletniego dziecka, wstałam i podeszłam do srebrno czarnego okręgu, który znajdował się tuż obok. Delikatnie podniosłam ciężką maszynę. Mogłam wziąć jakiś plecak... Byłoby to znacznie lepsze rozwiązanie, niż paradowanie z tym po ulicach zatłoczonego miasta. Koniec końców ruszyłam w stronę aglomeracji, przemierzając las.

Nagle zatrzymałam się, patrząc nieobecnym wzrokiem w dół. Nie było limitu cofnięć. Mogłam to robić ile tylko chciałam. Przecież mogłam naprawić wszystko od samego początku, zapobiegając katastrofie tamtego samolotu!

Natychmiast kucnęłam, kładąc wehikuł przed siebie. Szesnasty, zero szósty, dwa tysiące czternasty, wpisałam drżącymi rękoma. Samolot odlatywał o piętnastej pięćdziesiąt, więc ustawiłam czas na jedenastą. Sprawdziłam lokalizację na mapach google, po czym zaklęłam, bo dotarło do mnie, że przecież nie mogę się przenieść do środka budynku.

-Myśl, kurwa, myśl- szepnęłam zestresowana, szukając jakiegokolwiek lasu, czy innego pustego terenu, by móc cofnąć się niezauważona. Ale przecież lotnisko znajdowało się w Los Angeles, czego mogłam sie spodziewać?

-Szlak by to!- krzyknęłam w końcu, kładąc się na ziemi.

Byłam tak blisko! Musiało być jakieś miejsce, cokolwiek. Chwila.

Podniosłam się, jeszcze raz przeglądając mapy. Plaża? Jak później sprawdziłam, trasa z niej do budynku z buta zajęłaby mniej więcej półtorej godziny, odległość wynosiła koło ośmiu kilometrów.

Okej. Dam radę.

Zmieniłam godzinę na trzecią w nocy, by mieć pewność, że nikt nie zobaczy kosmicznego wehikułu czasu. Tak w zasadzie nie miałam nawet pojęcia, jak to rozegrać i co powiedzieć, ale byłam tak zdesperowana, że stwierdziłam, że ogarnę to na miejscu i nie myśląc dłużej kliknęłam przycisk. Sekundę później rzucił się na mnie niebieski strumień światła. Zacisnęłam zęby, starając się tym razem nie odpłynąć, lecz po chwili ponownie wszystko zrobiło się czarne.

***

Gwałtownie otworzyłam powieki, czując rękę na ramieniu. Nade mną nachylała się sylwetka jakiegoś człowieka z jedną ręką położną na srebrnym wehikule, leżącym na mojej piersi. Jak poparzona odskoczyłam, cofając się na czworaka w tył.

Zanim nastanie noc Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz