1. Propozycja nie do odrzucenia

226 16 12
                                    

Tego dnia zabijał.

Długo.

Dużo.

Całe mnóstwo ludzi.

Stracił rachubę co do ich ilości, jak i tego, co to była za bitwa? A może wojna? Nie miał nawet pojęcia po której stronie konfliktu stał albo kto go tu wysłał. Nic nie wiedział. Jego pamięć się wymazała. Był tylko on – pusta forma bez uczuć, życia i ta zabijająca potrzeba; ten zapach śmierci unoszący się dookoła, przez który uśmiechał się złowieszczo.

Bastian przestał być sobą, gdy śmierć krążyła kusząco w jego żyłach. Wrzała chłodem, mieszając się z jego mocami odziedziczonymi zarówno po matce, jak i ojcu. Rwała się na wierzch. Boleśnie przypominała o sobie na każdym kroku, gdy Gwiazda Śmierci próbowała przebić się przez skórę. Wyrwać się na wolność. Siać spustoszenie w całym Wszechświecie. Mors mieszała mu w głowie do chwili, w której zlała się z jego dobrą stroną. Przyćmiła wzrok i wyostrzyła zmysły, aby mógł w pełni robić to, do czego został powołany.

Do obierania życia.

Do absolutnej destrukcji.

Chodził między zgrupowaniami ludzi. Albo już nie on, tylko Śmierć. Wszystko rozpadało się pod jego dotykiem. Śmiertelnicy cierpieli przez zwykłe zetknięcie z jego palcem. Najczęściej jednak umierali, wydając z siebie cudowne, kojące odgłosy agonii. Niektórym po prostu odbierał możliwość oddychania, innym życie, a jeszcze innych likwidował w pełni, spopielając ich ciała. Obserwował czarny pył unoszący się na wietrze przepełnionym zapachem potu, brudu, śmierci i krwi, czując wyraźnie przetaczające się przez niego potężne pokłady bestialsko zabranego życia.

Lud śmiertelników nadał mu przydomek Żniwiarza, ale on wiedział, że był i zawsze będzie potworem. Potworem, którego w światach bóstw tytułowano Naczelnikiem Śmierci. Urodził się, żeby nim zostać. Głęboko w to wierzył. To było jego powołanie. Przeznaczenie.

Odbierał, zabierał, zabijał, niszczył i spopielał, a i tak było mu za mało. Za mało... emocji. Za mało adrenaliny. Nikt się tego nie spodziewał. Nikt nie był przygotowany i nie mógł z nim walczyć. Znudziło go to. Te śmierci były za łatwe. Zero przyjemności.

Postanowił stać się jednym z nich.

Jednym z wojowników odzianych w tuniki poplamione szkarłatną krwią i brudem ziemi splamionej barbarzyństwem.

Nie odróżniał kolorów oprócz czarnego.

Wszystko było czarne.

On był czarny.

Krew na mieczu, który mu wręczono też miała taki odcień.

Bastian biegł, przebierał nogami i zabijał.

Zamglone sylwetki pojawiały się jedna po drugiej. Zlewały w jedno ciało, które Bastian bestialsko rozrywał. Czas nie miał znaczenia. Znaczenie miał tylko odgłos wilgotnych trzasków rozrywanych ciał, śpiewu brutalnego krzyku nasyconego jękami i wrzask bitwy, dudniący w jego duszy melodią tysięcy bębnów wojennych.

Bum.

Rozcinał na pół.

Bum.

Atakował od góry.

Bum. Bum.

Pozbywał wojowników głów, rąk, nóg, pozwalając wnętrznościom wypłynąć na wierzch.

Bum. Bum. Bum.

Znudzony już Bastian, przedzierał się przez chmary śmiertelników. Unosił miecz i mechanicznie, raz za razem, wbijał go w ciała obcych. Rozkoszował się ich cierpieniem, krzykiem i krwią brudzącą jego własne ciało. Ciepłe kropelki zdobiły jego twarz, mknęły w dół ciała zwinnie odskakującego w bok przeciwników. Obce ostrza sunęły czasami po jego ciele, przynosząc ze sobą chłód i ból, ale nigdy nie zostawiały żadnych śladów. Nie mogli mu nic zrobić. Nie, gdy był szybszy. Nie, gdy znajdował się w takim stanie.

W stanie, w którym cieszył się zabawą.

Cieszył się odbieranym życiem, które słabło na polu walki z minuty na minutę.

Nie szkolił się nigdy zbyt długo, aby móc w pełni posiadać siłę, wytrzymałość i umiejętności takie, jak wojownicy boga wojny władający mieczami, więc gdy nie dawał sobie już rady z orężem, uderzał wszystkimi swoimi mocami.

Nikt go nie zatrzymywał.

Nikt mu nie przerywał.

Pozwalali mu na wszystko co robił, a kiedy już skończył, likwidując wszystkich przeciwników potrafiących ustać na dwóch nogach, przystąpił do swojej ulubionej części – dobijania ich gołymi rękoma.

Otwierał zmysły i wsłuchiwał się w ciszy kontrastującej z wcześniejszymi wrzaskami, w słabe pomruki życia, pozostałe w niedobitkach. Śpiew kuszących lat ludzkości prowadził go do odbierania nagrody. Stąpał po wnętrzościach, kości obcych chrzęściły pod jego stopami, a krew wsiąkała w buty. Jak w transie podchodził do każdego rannego i łamał im karki, ale nie tylko. Wyrywał gołymi rękoma serca. Kręgosłupy. Oczy. I wpatrywał się w ból. Ból, który zadawał on. W cierpienie, którego doświadczyli inni. Spijał ich śmierć. Chłonął ją i zatrzymywał, a Mors cieszyła się. Zachęcała go do kontynuacji destrukcji. Pomagała. Zachęcała do odebrania każdemu życia i przywłaszczenia sobie.

I robił to.

Przez bardzo długo i na wiele sposobów pozwalając, aby wewnętrzny potwór karmił się tym wszystkim i rósł w siłę. Robił to, ponieważ tylko wtedy mógł coś czuć swoim czarnym, złamanym sercem. Robił to latami, aż się opamiętał, ale bez swojej siostry nie zrozumiałby własnych błędów. Leyla mimo własnego cierpienia, pomogła mu schować głęboko w sobie nie tylko potwora, Mors, ale żal i rozgoryczenie. Dzięki niej nigdy więcej nie stracił kontroli, chociaż mrok i śmierć starały się przejmować nad nim kontrolę bardzo często.

Tak też stało się po odejściu Vanessy.

Teraz to on zatracił się w mroku i śmierci wspomnień, jak ona sama wcześniej.

Zdrajcy WszechświataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz