★★★

85 11 5
                                    

Czasami nadal z trudem przychodziło Vanessie pogodzenie się lub oswojenie z myślą, że jest powszechnie rozpoznawalna. Ten fakt niósł ze sobą plusy i minusy.

Tak stało się i tym razem.

Jej pojawienie się w leczniczy wprawiło cały budynek w osłupienie.

W szok.

W absolutny paraliż.

Ludzie patrzyli. Zatrzymywali się w pół drogi i odsuwali pod ścianę. Wychodzili ze swoich przepełnionych sal. Zerkali na dłonie. Obserwowali w ciszy. Z wielkimi oczami. Niektórzy szeptali. Zaciekawieni wytrzeszczali oczy. Inni wyglądali na przerażonych. Jeszcze inni cicho płakali, ale nie ze strachu, a Vanessa przemieszczała się na czele głównej uzdrowicielki, uśmiechając się do chorych jak najcieplej potrafiła.

Nie czuła się nieswojo. Nie czuła też przerażenia, jak to się miało w Montero. Tutaj sytuacja wyglądała inaczej. Tutaj ci ludzie nie należeli do elity. Nie mieli za zadania jej oceniać, a ona nie musiała się wpasowywać. Nie musiała wypaść dobrze. Nikt nie oczekiwał od niej niczego. Ba, nikt się jej tu nie spodziewał, i to chyba przez to ludzie nie wiedzieli co powiedzieć, zrobić, jak się zachować. Nikt nie rzucał się na nią, by zostać pobłogosławionym. To dało jej możliwość bycia sobą i pewność siebie. I to również z tego powodu wizyta w tym szpitalu okazała się dla niej najlepszą decyzją, jaką podjęła od dawna.

Budynek był wypełniony od góry do dołu. Liczba potrzebujących przewyższała ilość miejsc. Dlatego spali na ziemi. Na korytarzach. Parapetach. Podwieszanych hamakach. Gnieździli się jedni na drugich. Matki z dziećmi. Starcy. Ciężarne kobiety. Ranni. Nieuleczalnie chorzy. Wszyscy ci, którzy nie mieli jak zapewnić sobie inaczej godziwego leczenia.

I wszyscy oni mieli opuścić te zapadające się mury w zdrowiu.

Leyla czujnie pilnowała, by nikt nie przekraczał granicy normalności i  nie rzucał się na nią jak w Montero, a Vanessa podchodziła do każdego z nich z osobna i dotykała. Uzdrawiała. Naprawiała. Odbudowywała. Tkała na nowo wewnętrzne nici życia, które zostały zainfekowane, w niektórych miejscach przerwane, skruszone, z wypukłościami podobnymi do guzów.

Vita rozgrzała jej ciało do takiego stopnia, że zmuszona była ściągnąć z siebie pelerynę, a mimo to i tak było jej duszno. Kręciło się w głowie. Zapach lepkich lekarskich medykamentów i chorych, otumanił ją w pewnym stopniu, a melodia życia i śmierci normowała się z każdym ocalonym przez nią człowiekiem. Vanessa odchodziła od ozdrowieńców zostawiając za sobą płacz szczęścia i wyznania dozgonnej wdzięczności. To napędzało ją do działania. Dodawało sił, o których nawet nie śniła.

Parę razy zdarzyło się, że jej moce przekraczały granice i zagłębiały się we wspomnienia ukrytych w duszach chorych. Odkrywała nieprzyjemne obrazy bólu i męki. Cierpienie przesiąknęło do ich dusz, wprawiając Vanessę w podobny ból. Współczuła im, jak chyba nikt w całym Wszechświecie. I przez te połączenia z ludźmi, sama czuła wszystko. Aż za bardzo.

Najgorsze dla Vanessy okazało się obserwowanie dzieci w tym miejscu. Żadne z nich nie wyglądało na szczęśliwe. Ból zakorzenił się w ich oczach. Kolory zniknął z twarzy razem z ich niewinnością, zmieniając je w trzymających się nadziei małych ludzi.

– To ty jesteś Boginią Życia i Śmierci? – zapytał jeden chłopiec, pierwsza osoba, która odezwała się do niej aż tak bezpośrednio.

Vanessa odwróciła się do niego od uleczonej z ciężkiego przypadku grypy dziewczynki. Chłopiec siedzący na łóżku z wyprostowanymi nogami wpatrywał się w nią w oczekiwaniu. Był sam. Łóżko obok niego opuściło przed chwilą dziecko z uleczoną złamaną ręką i nogą, a Vanessa stała jak kołek, próbując wziąć się na powrót w garść.

Zdrajcy WszechświataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz