22. Wolność, kasztany i bóstwa

73 9 0
                                    

Od dawna się tak nie najadła. Stres zacisnął żołądek Vanessy i odmawiał przez tygodnie wchłaniania większej ilości pożywienia, ale to wszystko minęło jak za dotknięciem magicznej różdżki u Shen, w Kontynencie Życzeń.

Znajdowała się w jej głównej siedzibie od dwóch dni, a bogini ugościła ją i innych lepiej niż na to zasługiwali. Ofiarowała schronienie na ile tylko będą chcieli. W zamian mieli towarzyszyć jej jedynie przy posiłkach. Nie taka wygórowana cena jak za zapewnienie bezpieczeństwa, anonimowości, schronienia, nowych ubrań czy pożywienia.

– Dziękuję ci, Shen – mówiła do niej przy każdym spotkaniu, ponieważ ciągłe wrażenie, że jest niewystarczająca i niewdzięczna kazało jej to robić. – Dziękuję.

– To ja dziękuję, kochanie – odpowiadała rozradowana Shen, ściskając jej dłoń. – Dziękuję za to, że pojawiłaś się w naszych życiach. Doceniam twoje poświęcenie i trud, w próbach wpasowania się w nasze kręgi.

Nie zasługiwała na podziękowania. Uważała, że wcale się nie poświęciła. Nie odniosła żadnego trudu. To ona zadała ten trud innym, a najgorsze w tym, że nie porozmawiała jeszcze z boginią o najważniejszym – pomocy w pokonaniu Tylusa i odbiciu Przystani.

Odciągała to w czasie. Sama nie wiedziała czemu. Czy to ze strachu? Stresu? Obaw, że dostanie odmowę? Chyba wolała jak najdłużej to możliwe pozostawać w zaprzeczeniu, że Wszechświat nie stał na skraju przepaści; że posiadają jeszcze pięć minut dla siebie w pozornym spokoju.

Mimo to zdawała sobie sprawę, że nie mogła ciągnąć tego w nieskończoność; nie mogła dalej być samolubna i żyć wiecznie w zaprzeczeniu, że wszystko pozostało po staremu. Nie, kiedy całe Roharis wiedziało o śmierci w jej żyłach, a wydarzenia w Montero eskalowały do stopnia, w którym od stanu wyższej gotowości, oczekiwano już na wszczęcie wojny w każdej chwili.

Musiała pokonać Tylusa i jego sojuszników.

To było jedyne rozwiązanie tej całej sytuacji. Tylko tak uratuje wszystkich.

Czas gonił. Poczucie winy zżerało ją od środka. Przemilczanie niewypowiedzianych słów przy Bastianie przynosiło jej same problemy i tonę rozmyślań, a Vanessa, cierpiąca od kilku dni na bezsenność, nie mogła dłużej wytrzymać w swoich komnatach. Potrzebowała przestrzeni. Miejsca na zapełnienie niechcianych myśli innymi. Wymknęła się więc na spacer po Pałacu Marzeń, licząc na to, że nikt nie zwróci na nią uwagi po zapadnięciu zmroku.

Główna siedziba Shen przypominała Twierdzę Końca opływającą w złocie z większym ogrodem i mniejszymi porywami wiatru bez nadmorskiej bryzy. Vanessa dostała nawet złotą pelerynę, jak każdy pomieszkujący w Pałacu Marzeń. Brakowało jej tylko mnóstwa biżuterii, którą oklejały się damy boskiego dworu Shen. Nie była zainteresowana. Victor za to poprosił o parę błyskotek.

Mknąc przed siebie ze spuszczoną głową ukrytą pod kapturem, sunęła palcami po twardości kamienia. Trzepoczące płomienie pochodni ginęły za jej plecami gdy rozkoszowała się wolnością. Nikt nie chuchał jej na kark. Nikt nie śledził, a mimo to, od czasu do czasu oglądała się za siebie. Wypatrywała strażników, chociaż była już wolna. Nie tylko oni zniknęli, ale i ograniczenia mocy. Przypomniawszy sobie o tym, mały uśmiech zagościł na jej wargach, a Vita odpowiedziała jest krótkim impulsem, który podniósł włosy na  ciele Vanessy. Wolność smakowała lepiej, niż najsłodza czekolada Wszechświata. Nic nie mogło jej zastąpić. A ona, jak najgłupsza, łatwowierna idiotka, dała się wpędzić w więz...

Koniec.

Wystarczy, zanim zaczęłaby się ponownie obwiniać. Nie potrzebowała następnych mdłości i prób uspokojenia oddechu.

Zdrajcy WszechświataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz