★★★

72 12 0
                                    

Coś, o czym zapomina się mówić – najłatwiejsze jest pozytywne myślenie.

Dalej jest tylko gorzej.

To właśnie spotkało Vanessę, która ociekając optymizmem, pojawiła się, na małym, małym, dla Oziasa przyjęciu, które okazało się największym zgromadzeniem ludzki, w jakim kiedykolwiek uczestniczyła! Istny koszmar! Zobaczywszy ponad dwieście osób na samym początku ogromnej sali ciągnącej się w nieskończoność, porzuciła chęci liczenia, a zamiast tego skupiła się na przetrwaniu. Skupiła się na udawaniu, skoro przychodziło jej to z łatwością w latach życia w Rezydencji Lilli. Tu też musiało jej się udać.

Myliła się.

Gdy otworzyły się przed nią wysokie, dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do największej sali balowej Wielkiego Pałacu, pierwsze co poczuła i usłyszała, to zapach wody, śmiechy i cicha melodia muzyki. Potem większość głosów ucichło, rześka woń zmieszana ze słodyczą tropikalnych kwiatów, które wepchnięto w każdy kąt, zamieniła się w słoną maź oblepiającą jej ciało. Pojawiła się też nagła ochota ucieczki, a cisza uderzyła w nią z siłą wrzasku.

Goście zamilkli na widok Vanessy. Zdawała sobie z tego sprawę aż za dobrze. Jej serce z przyspieszonego rytmu, przeskoczyło na pęd walki o przetrwanie. Arlo, jej towarzysz i kompan w cierpieniu katusz związanych z wystawieniem na taką publiczność, pomógł Vanessie w chwilowym odrętwieniu i pociągnął ją za sobą, mówiąc coś o tym, żeby trzymała się jego boku, a on ją poprowadzi. Wypełniała więc jego polecenie, dając się prowadzić przez zgromadzenie obcych, którzy oglądając się za nią, powoli rozpoczynali przerwane rozmowy.

Tego wieczoru czekało ją tylko to jedno przyjęcie rozpoczynające tegoroczne zebranie bóstw i nocna celebracja pod gwieździstym niebem wśród pieśni. Następnego dnia rano odbywać się będą pokazy najwybitniejszych, najbardziej utalentowanych lub najsławniejszych trup cyrkowych, muzykantów lub innych wartych obejrzenia osobowości; popołudniem seria indywidualnych spotkań z bóstwami, ich doradcami i boską świtą, natomiast wieczorem kolejne przyjęcie, tym razem naprawdę w mniejszym gronie. Ostatniego przewidziano popołudniową przechadzkę ścieżkami tropikalnego lasu za Montero, gdzie symbolicznie sadzono jedno drzewo na znak pokoju i pojednania, która kończyła się na spotkaniu z ludnością przybyłą do Silesium. Na samiutki koniec trzydniowego pobytu w Montero przewidziano wspólną naradę omawiającą bieżące sytuacje i zakładającą plany bóstw na następny rok.

Całkiem napięty grafik zważywszy na to, że musiała uczestniczyć we wszystkim osobiście. Nie mogła pozwolić sobie, jak niektórzy Secundosi, na opuszczenie w jakimkolwiek czasie przestrzeni i udanie się w dowolne miejsce. O nie. Ona musiała przykleić się do Oziasa i nie odstępować go na krok.

Właśnie.

Ozias.

Gdzie on się mógł ukrywać wśród tej sterty kolorowych materiałów, wymyślnych nakryć głowy, rozszerzonych źrenic i szeptów wypowiadających jej imię, jej znany tytuł i ten drugi, którego przerażające znaczenie zawibrowało jej kościach?

Vanessa, którą oblały nieokiełznane poty, upewniła się, że przyklejony na usta szeroki uśmiech nadal zdobił jej wargi, i wypatrywała wśród gości boga zmarłych i przeklętych. On mógłby ją uratować. Powiedziałby coś tym zebranym, żeby zajęli się sobą, a nie nią kroczącą jak na złość przez sam środek sali balowej. Niestety, jej poszukiwania ratunku poszły na marne – musiała iść dalej spokojnym, powolnym krokiem, pośród tych wszystkich obcych twarzy, zlewających się powoli w jeden, chytry, nieprzyjemny uśmieszek podsycający jej panikę.

– Mój ojciec jest na końcu, w kąciku przeznaczonym dla bóstw i ich rodzin – przekazał jej na ucho Arlo, widząc, jak napinała szyję, wyciągając ją niepewnie we wszystkie strony. Poczuł również, jak samoistnie zacisnęła mocno rękę na jego ramieniu. Sam ścisnął jej palce, mówiąc: – Spokojnie. Nic ci tu nie grozi. Wyobraź sobie, że ich tu nie ma. Pamiętasz, że w tych murach nikt nie ma możliwości używania swoich mocy?

Wyobraźnia z nią nie współpracowała. Cudem szurała butami po posadzce wypolerowanej na błysk. Tylko silna, dostojna osoba Arlo, pomogła jej kroczyć przed siebie. Tylko jego obecność trzymała ją przy życiu. Gdyby nie on, nie wiedziała, jak dałaby sobie radę nie tylko z nogami, ale i z oddychaniem. Dostałaby pewnie zawału, jakiegoś ataku paniki albo umarła z nerwów na miejscu, zalana morzem potu. Nawet strażnicy ciągnący się za nimi nie daliby rady jej uratować.

– Tak – wyszeptała przez zaschnięte gardło. Potrzebowała pilnie czymś je zwilżyć, ale zdrętwiałe palce potrafiły jedynie trzymać się blisko jej boku i zaciskać nadal na ramieniu nader zrelaksowanego Arlo. Jak on to robił? – Pamiętam.

– Wszyscy jesteśmy tu równi, Vanesso. Nie musisz się niczym przejmować. Ozias na pewno uratuje cię przed gadatliwymi osobami, chcącymi wkręcić cię w rozmowę, a jak nie on, to ja. Odciągnę cię w razie czego i zabiorę pod przykrywką pokazania czegoś interesującego. Wszystko będzie dobrze. Po prostu przytakuj i się uśmiechaj.

Więc uśmiechała się. Uśmiechała się, jak nigdy przedtem.

Ale ten sztuczny gest nie rozpromieniał jej oczu. Nie dodawał jej odwagi ani poczucia panowania nad sytuacją, ponieważ ta ją przewyższała. Przyśpieszone serce dziewczyny pompowało krew do głowy, która zaczęła myśleć.

I to właśnie wtedy rozpoczął się prawdziwy problem.

Nie przepadała nigdy za przyjęciami. Zmieniła do nich nastawienie dopiero całkiem niedawno, podczas tego okropnego dnia w Pałacu Trzech Bogiń. Wcześniej nie zależało jej aż tak na aprobacie nikogo. Wcześniej nie przyszło jej nawet na myśl, żeby zaprzątać sobie umysł tym, czy ktoś ją tu polubi, co o niej naprawdę pomyśli i czy przypadkiem nie będzie w danej osobie wroga, ale teraz? Teraz takie myśli nawiedzały ją, przeraziły, mrożąc tą wzburzoną, czarną krew, jednocześnie zagłuszając w takim stopniu wszystko dookoła, że nie usłyszała melodii orkiestry smyczkowej, dopóki Ozias nie zwrócił na nią uwagi. Równie zaskoczony Arlo pomógł jej nie podskoczyć i nie pisnąć, ale ucierpiało za to jego ramię – Vanessa wbiła w nie paznokcie.

– Pięknie grają. Może zaprosimy ich do Otchłani w te lato, jak myślicie? – zapytał bóg zmarłych i przeklętych, pojawiając się znikąd. Jego szczery, wesoły uśmiech potrafiłby zmyć najgorsze uczucia świata. Szkoda, że nie tyczyło się to przerażonej Vanessie. Ona znajdowała się gdzieś między życiem tu i teraz, a próbami zapanowania nad drżącym ciałem i kołataniem serca. – Vanesso? Co się stało?

Nie odpowiedziała mu na pytanie. Nie potrafiła i do końca nie wiedziała co się stało. Trzymając się kurczowo Arlo, przezwyciężała wrażenie, że ściany się do niej przybliżały; że głowa pękała od śmiechu zebranych, a ich szmery dotyczyły tylko i wyłącznie niej.

Mina Oziasa wyrażała w tym momencie jakąś ukrytą emocję. Poczucie odpowiedzialności. Chęć zapewnienia jej bezpieczeństwa. W jednej chwili cała jego uwaga skupiła się na Vanessie. Wypowiadając następujące słowa, nie spojrzał ani razu na Arlo, mimo, że kierował je do niego:

– Synu, dziękuję za opiekę nad naszym brylantem. Teraz przejmę go ja.

Wyciągnięta ręka Oziasa kusiła ją jakimś dziwnym poczuciem bezpieczeństwa. Wręcz nim emanowała. Iskrzyła. Zapewniała stąpanie po ziemi, a nie błądzenie między niepewnością, a przerażeniem mozolnie przejmującym nad nią kontrolę.

Z wielką ulgą chwyciła jego palce, czując, że przy jego boku nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo.

Zdrajcy WszechświataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz