Kobieta w kolejce przed nim kłóciła się z drugą o to której mąż jest najgorszym nierobem, a Victor posłusznie czekał, wystukując uspokajający rytm o udo, oglądając asortyment piekarski spod kaptura. Znajdował się na granicy śmierci przez brak ukochanej herbaty w żyłach, a zapach skarmelizowanego cukru, egzotycznych owoców zmieszanych z solą oraz gorący podmuch wiatru niosący esencję niepewności Montero, przyprawiały o burczenie w żołądku.
Dostępując najwyższego dobra, które Leyla mogła mu podarować, pozwolenie na zostanie gdzieś samemu w miejscu publicznym, powierzono mu zakup świeżego pieczywa do posiłku dla wszystkich. Zostawiła go w jednej z mniej uczęszczanych alejek, a sama udała się na jeden z kilku targów Montero. Zszokowany, zapytał się jej, czy jest tego pewna. Odparła mu, że rozdzieleni załatwią wszystko szybciej i wrócą do kryjówki o wiele wcześniej. Zero dodatkowych ostrzeżeń. Zero pogadanek. Zero obaw. Zero nawiązywania do jego wcześniejszego złamania zasad. Najprawdopodobniej ciągle była w szoku. Mieszkańcy Montero zresztą również. Cała stolica huczała o tym, co wydarzyło się w ruinach Sanktuarium.
Victor zadrżał, przypominając sobie te wydarzenia i schował się jeszcze bardziej za kapturem, a jego palce wygrywały coraz szybszy rytm. Denerwował się. Czuł się nieswojo po poprzednim dniu. Na domiar złego, nie znalazł jeszcze czasu, aby zmyć z siebie pot, brud i krew, więc aktualnie doznawał wrażenia, że przywdział na siebie kilka warstw dodatkowej skóry. Drapał się więc często. Drżał i krzywił przy tym, poruszając nieswojo głową. Złapał się również na tym, że jego palce macały miejsca, gdzie kiedyś znajdowały się sygnety. Nie posiadając czegoś na sobie do odstresowania, zaczął bawić się chłodnymi somalami w kieszeni skradzionej przez Leylę peleryny, i słuchał dalej, aby nie myśleć.
Ludzie nie kryli się ze swoim oburzeniem i strachem. Między tematami o tym, co ugotują na obiad, czy odbędą się igrzyska w przyszłym roku, albo plotkowaniu o podejrzanym pochodzeniu nowego majątku radcy miejskiego, mówiono przede wszystkim o występku bogów. Nikt nie rozumiał jak do tego doszło, a Victor słyszał te niedomówienia, plotki i spekulacje. Przede wszystkim obawiano się tego, że niedługo bóstwa sprowadzą zagładę, powybijałą wszystkich za pomocą nowych wynalazków, a dni ludności Roharis są policzone.
– Słyszałam, że nazywają je demonusami – oznajmiła pięć minut wcześniej jakaś kobieta przed nim w pomarańczowym turbanie na głowie. – Okrutność i szaleństwo Pana Ciemności nie znają granic.
– Tak – poparła ją koleżanka z przodu, szeleszcząc biżuterią na rękach, gdy energicznie gestykulowała. – Moja sąsiadka widziała, jak te potwory z zimną krwią zamieniły sprzedawcę tego sklepiku zielarskiego na Kryształowej. Kobieta tak się wystraszyła, że nie mogła krzyczeć, ale patrzyła, jak ich grupa wychodzi ze sklepiku i nagle, zamiast iść w głąb Montero, zmierza w drogę powrotną, jak batalion wojska. A ile ludzi ze sobą zabrali do tego czasu? Tylko Wszechświat zna odpowiedź.
Kobieta westchnęła głęboko, poprawiając wiklinową torebkę na ramieniu.
– Złe czasy nastały nawet w Silesium. Już nikt nie jest bezpieczny. Oby nie doszło do wojny – podsumowała, a Victor zgadzał się z nimi w zupełności.
W takich urywkach rozmów przewijały się różne tytuły Vanessy, w tym całkiem nowe, których poprzednio nie słyszał. Rogerson nie miał pojęcia, jak to się stało, ale ludność wiedziała już, że dziewczyna dysponowała życiem i śmiercią, a to mieszało uczucia ludności do Vanessy. Cieszyli się natomiast, że Silesium to wolny świat. Nie rządził tu nikt, więc wojna nie mogła się tu rozpętać, co nie znaczyło, że na tym nie ucierpią. Victor dostał dreszczy na słowo „wojna' i usłyszał obawy, że ten świat lub jakiś inny, niezamieszkały przez wielu, może zalać fala uchodźców w poszukiwaniu schronienia.
Sam czuł się jak taki uchodźca. Nie miał już domu. Nigdy nie miał. Ani w Arakhnes, ani w Przystani. Zresztą, nie był sam. Vanessa, Bastian, Leyla – oni również go nie posiadali. Nic już nie posiadali. Nawet własnych ubrań na przebranie. I niestety Victor nie miał pojęcia gdzie się podzieją, co zrobią dalej, albo jak to się skończy. Nic nie wiedział oprócz tego, że muszą się trzymać razem. Tylko tak mogli przeżyć.
– Rusz się pan, a nie zapychasz kolejkę! Mam do roboty za dwadzieścia minut!
Podniesiony głos kobiety za nim znalazł się niebezpiecznie blisko jego ucha. Victor poprawił kaptur, który chciał się zsunąć z czubka jego głowy. Choć znajdowali się w środku budynku, obawiał się odsłonić twarz. Obawiał się również zerknąć za siebie, ale zrobił to i posłał słaby uśmiech czerwonej od złości kobiecie.
– Przepraszam szanowną panią najmocniej – odpowiedział cicho, przesunął się, a chwilę później zmęczona sprzedawczyni, wyglądająca na kogoś, kto siedzi tu za karę, zapytała lakonicznym tonem:
– Co podać?
Victor przełknął ślinę w wysuszonych ustach. Spojrzał najpierw na kobietę o znużonym wyraźnie twarzy, a potem na stosy pieczywa. Nagle zapomniał co wybrał wcześniej. Ścisnął somale w kieszeni, mówiąc:
– Ja... – Rozejrzał się ponownie, ale to konkretne pieczywo kompletnie wyleciało mu z głowy. Żeby nie nabawić się zaraz guza od zdenerwowanej kobiety spieszącej się do pracy, wskazał niedbale palcem na coś przed nim. – Poproszę ślicznie to coś okrągłego.
Sprzedawczyni zmarszczyła czoło. Rogerson zaczął się obawiać, że rozpoznała go w jakikolwiek sposób; że zaraz zacznie się masakra, ale ona tylko zapytała:
– Obwarzanka?
Nie wiedział czy na to wskazał, ale potwierdził skinieniem głowy.
– Tak, tak. Dwa. Albo nie. Cztery.
Krótko później opuścił sklep i wyszedł na głośną ulicę pachnącą drzewami cytrynowymi, które rosły w zielonym zakątku przed nim. Z chęcią by tam zaszedł, słysząc szum wody fontanny, ale zobowiązał się do czekania na Leylę przed piekarnią. Ściskał mocno papierową torbę, pamiętając również o tym, co mówiła o złodziejach i podejrzanych dzieciach wyłudzających jedzenie, a zanim zaczął się za nią rozglądać, pojawiła się we własnej osobie. Kamień spadł mu serca na jej widok. Od razu też niewidzialne napięcie się rozmyło. Uśmiechnął się promiennie. Nie zrobiła tego samego, kiedy stanęła przed nim i nawet nie spojrzała mu w oczy. Rozejrzała się na boki i za siebie, szukając najprawdopodobniej możliwego zagrożenia, a on spytał cicho:
– Masz wszystko?
– Tak – odparła krótko, zwięźle i na temat, a potem bez słowa odwróciła się i ruszyła w drogę powrotną, dźwigając dwie duże siaty zakupów.
Victor od razu się przy niej znalazł, zasłaniając ciałem słońce, które ogrzewało Leylę.
– Mogę to ponieść – zaproponował, ale doskonale wiedział, że nic mu nie odda, co potwierdziła słowami:
– Dam sobie radę sama.
Victor już nic więcej nie mówił. Posłusznie za nią podążał szybkim krokiem, nie nawiązywał rozmowy ani o nic nie pytał. Zerkał tylko od czasu do czasu na jej pochyloną postawę, twarz ukrytą pod kapturem, pewny chód, w którym skrywała się złość. Nauczył się o niej dużo od czasu ich pierwszego spotkania. Nie musiał dostać potwierdzenia, żeby wiedzieć, iż w jej głowie rozgrywał się horror, a dziewczyna obwiniała się za wszystko. Wiedział, że otwieranie ust w tym momencie jest ostatnią rzeczą, która poprawiłaby sytuację. Sytuację, której nic nie mogło naprawić.
CZYTASZ
Zdrajcy Wszechświata
FantasyCzęść trzecia serii „Wieź Gwiazd" *Książka 18+* „Nie uciekniesz. My damy ci spokój, ale inne rzeczy? Możesz się odgradzać wszystkimi znanymi sposobami, ale nie uciekniesz przed niczym, co zostało ci przeznaczone, Vanesso." Niech gwiazdy wam sprzyjaj...