Leyla zmieniła zdanie co do trzymania się jej. Kazała mu czekać w ukryciu pod ruinami. Powiedziała bardzo wyraźnie:
– Nie ruszaj dupska zza tego kamienia. To rozkaz.
Oczywiście, że czekał! Trochę czekał wśród zgrupowania ciekawskich oczu, które zebrały się pod Sanktuarium. Hałasy i efekty specjalne bóstw przyciągnęły gapiów. Słyszał ich szepty. Pytania pełne trwogi, zdziwienia, strachu, ciekawości. Nie odpowiadał, choć znał powód tego zamieszania. Inni najwyraźniej też – trawa ciągnąca się od ruin do linii miasta, w kolorze pożółkłym, była wysuszona, ale urosła do połowy jego nogi. Do tego drzewa obrosły w więcej liści, a jedno, z okrągłymi owocami pokrytymi stożkowatymi wypustkami w pomarańczowej barwie, zdążyło opuścić swoje owocowe zasoby na ziemię i obrodzić ponownie, przyspieszając stan kwitnienia. Nie wspominając już o ptakach zasiadających na gałęziach oraz innych zwierzętach wyłaniających się z lasu, z ulic, jakichś dziur, pełzających, latających, człapiących i turlających się w stronę ruin. Bez najmniejszej wątpliwości odpowiadała za to Vanessa. Może nie za wszystko, ale za większość.
Victor stał z założonymi rękoma. Otulał go słodko-zgniły zapach z mieszaniną wilgoci aksamitnej nocy. Udawał jednego z gapiów obserwującego wystrzeliwujące światło, czarną mgłę, zarysy postaci w szczelinach ruin i obok nich, lecący ogień, zbierające się burzowe chmury i o ile się nie mylił, śnieżne również. Z trwogą wpatrywał się przed siebie, martwiąc się o jego najbliższych. Przynajmniej pot wysechł na ciele Rogersona i nie musiał znosić jego okrucieństwa. Ale i tak się wzdrygał raz na jakiś czas.
Ostatecznie nie posłuchał się Leyli.
Po stworzeniu w głowie ponurych scenariuszy oraz po wpadnięciu na niego przez jakiegoś człowieka w ciemnym kapturze, ruszył leniwie do Sanktuarium. Przedzierał się przez szumiącą trawę. Nadeptywał na dzikie owoce. Mijał odłamki budynku, zwłoki, aż wkroczył na schody ruin. Nikt mu nie towarzyszył. Nikt nie ośmielił się wedrzeć między potyczkę bogów. Nikt nie był na tyle głupi.
Jego nieposłuszeństwo go zabije.
Serce waliło Victorowi w piersi. Leniwe kroki stały się ociężałe kiedy wpełzł przez otwarte na oścież wejście, a drzwi zaskrzypiały, gdy się o nie otarł. Ciarki pokryły kark księcia, ale nie cofnął się. Ruszył dalej. Nie zastał nikogo na drodze. Ominął rozwidlenia do skrzydeł Sanktuarium, a główna sala świątyni przywitała go ciszą i brakiem życia. Oprócz popękanego stołu z kamienia, rozrzuconych krzeseł i odłamków Sanktuarium, przywitał go obraz masakry urządzonej przez bóstwa. Oraz ciemna, wręcz czarna krew, którą zbryzgano otoczenie. Książę zatrzymał się w ciszy, przyciskając do siebie ręce. Słyszał własny puls. Adrenalina rozgrzewała go. Ponowny pot drapał skórę, a jego oczy wyłapały ciasne przejścia do dalszej części świątyni.
Wybrał jedno i ruszył bokiem, obok popękanych kolumn, uważając na szkło, porcelanę, czy ostre kawałki grafitu mogące go zranić. Mijał plątaninę gałęzi, dziury pełne wody, palące się ogniem pozostałości czegoś co wyglądało jak ciała. Spisując odzież na straty, wspiął się na gruzy i parł przed siebie, w stronę światła. Raz musiał się czołgać, tarzając się w czymś mokrym i zahaczył koszulą o drętwe pozostałości ręki, zapewne odciętej, ale Rogerson nie patrzył na to. Nie pozwolił sobie na załamanie zepsuciem koszuli i na złe wspomnienia. Myślał tylko o wygodnych sofach, ubraniach, które sobie kupi i spokoju, jaki zapanuje, gdy wszystko się unormuje, a czy tak się stanie? Wątpił. Jego życie od zawsze było jak nieokiełznane zwierzę. Sztorm na wzburzonym morzu. Labirynt z niespodziankami, a Victor przez niego przechodził, szukał wyjścia, ratunku, pomocy, siebie, ale błądził, a w zakamarkach odnajdywał raz po raz coraz dziwniejsze niuanse. Poddawał się im, bo po co było walczyć, skoro tak wyglądała jego droga? Po co, skoro poniekąd podobało mu się to szaleństwo, pęd i szukanie? Może, gdy znajdzie wyjście, gdy znajdzie to coś, uzyska odpowiedzi na wszystkie swoje pytania.
Rogerson przeklął, wygramolując się z tunelu. Wzdrygnął się i ruszył dalej. Musiał za wszelką cenę dostać się do przejść. Nie zastanawiał się jak sobie poradzi w razie zagrożenia. Odbył obowiązkowe przeszkolenie wojskowe, ale w Roharis nic, czego się nauczył w świecie śmiertelników, raczej by mu się nie przydało. Nie umiał władać mieczem. Nie posiadał mocy. Nie potrafił nawet długo biegać bez zadyszki i przerwy na odpoczynek. Jedyne co posiadał, to własny umysł i podstęp, a Victor potrafił tego używać jak nikt inny.
Niestety, na nic przydały się mu w tej sytuacji. Nie, gdy przemierzył korytarz i zatrzymał się w przejściu, a przed nim, w oddali, na otwartym terenie, rozpoczęto walkę na śmierć i życie.
Książę wpatrywał się w pole bitwy.
![](https://img.wattpad.com/cover/358378882-288-k789062.jpg)
CZYTASZ
Zdrajcy Wszechświata
FantasyCzęść trzecia serii „Wieź Gwiazd" *Książka 18+* „Nie uciekniesz. My damy ci spokój, ale inne rzeczy? Możesz się odgradzać wszystkimi znanymi sposobami, ale nie uciekniesz przed niczym, co zostało ci przeznaczone, Vanesso." Niech gwiazdy wam sprzyjaj...