Rozdział 64

480 26 30
                                    

Minęły długie dwa tygodnie.

Agenci dali mi tymczasowo spokój. Nie przesłuchiwali nikogo oprócz mnie. Zaskoczyło mnie to, ale wolałam się przedwcześnie nie cieszyć. Wciąż czekało mnie stworzenie portretu pamięciowego Esthery. Nie wiedziałam, czego ode mnie oczekiwali. Chciałam świętego spokoju, a oni woleli gonić coś nieuchwytnego. Jazz sam tyle razy powtarzał, że uda im się ją złapać, ale ciągle jakimś cudem umykała. Wszyscy skupiali się na mnie i próbowali ratować, jakby nie rozumieli, że mnie już nie da się uratować.

Wzięłam głęboki wdech, podnosząc głowę i przymykając oczy. Czułam setki malutkich płatków śniegów, które spadały na moją twarz. Zimne powietrze wdzierało się do gardła, a potem do płuc, przyprawiając o zimne dreszcze.

Śnieg był tak zimny, jak skóra Jaspera. Tęskniłam za nim i jego dotykiem. Pragnęłam znów umierać w jego ramionach, ciesząc się każdą wspólną chwilą. Chciałam go chociaż zobaczyć, usłyszeć głos i widzieć ten niesamowity uśmiech, który często gościł na jego twarzy, gdy byłam tuż obok.

Kilka łez potoczyło się po policzkach, więc otworzyłam oczy, mrugając powiekami. Otarłam wierzchem dłoni policzki, próbując się uśmiechnąć. Wyciągnęłam komórkę z kieszeni kurtki i wybrałam jego numer. Przytknęłam telefon do ucha i czekałam. Czekałam i czekałam. Cisza. Zdenerwowana, spróbowałam jeszcze raz, ale znów odpowiedziała mi cisza, przerywana wkurzającymi pikaniami.

Obejrzałam się przez ramię na swój dom, naciągnęłam czapkę na uszy, a potem ruszyłam przed siebie. Musiałam odetchnąć świeżym powietrzem, bo ciągłe siedzenie w pokoju zaczynało mnie powoli dobijać. Chciałam normalności, a co dostałam zamiast niej? Utratę bliskich, psychopatkę czyhającą na moje życie, zakochanego Petera, zmartwionych dziadków i to przeczucie, że już nigdy nie będzie lepiej niż jest teraz.

Skręciłam w dowolną uliczkę, nawet nie zamierzając czytać nazwy tej ulicy. Nogi niosły mnie jak najdalej od domu i tych wszystkich wspomnień, które rozłupywały mnie na pół za każdym razem, gdy tylko przestałam kontrolować swoje myśli. Wszystkie wydarzenia zapętlały się w błędnym kole, nawet na chwilę nie pozwalając mi normalnie żyć.

Gwałtownie zatrzymałam się w miejscu, czując jak moje serce zaczyna bić wolniej. Rozejrzałam się wkoło, ale minęło mnie tylko parę samochód i znów byłam sama.

Sama na moście.

Na tym samym, z którego skoczyła moja matka i ja.

Próbowałam się wycofać, ale moje nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałam przerażona przy barierce, zaciskając dłonie w kieszeniach kurtki. Nie rozumiałam, dlaczego podświadomie przyszłam gdzieś, gdzie chciałam odebrać sobie życie, odrywając się ostatecznie od tego okropnego świata.

Przerażona, przestałam na chwilę oddychać, gdy niespodziewanie rozdzwoniła się moja komórka. Z nadzieją spojrzałam na wyświetlacz i zagryzłam wargę, żeby się nie rozpłakać. To był Peter.

Jazz nie dzwonił od tamtej pamiętnej, pożegnalnej nocy. Głupie myśli samoistnie zaczęły przebiegać przez moją głowę.

Odrzuciłam je, odbierając połączenie.

– Cześć Peter – powiedziałam drżącym głosem, wpatrując się w zamarzniętą taflę wody.

– Gdzie jesteś? – zapytał zdenerwowany.

Od dwóch tygodni chodził zły i wkurzony, że nie informowałam go o czymkolwiek. Przejął się na serio rolą opiekuna. Nasze kontakty nie uległy żadnemu polepszeniu, bo praktycznie nie odzywaliśmy się do siebie. Wszystko ograniczyło się do jego pytań, odnośnie mojego miejsca pobytu, no i moich zdawkowych odpowiedzi.

Lustro nieśmiertelności [ZMIERZCH] | ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz