Rozdział 73

587 25 45
                                    

Minął najgorszy tydzień, jaki kiedykolwiek przyszło mi przeżyć.

Stałam przy nagrobku brata i czułam, że powinnam leżeć tam w dole zamiast niego. O niczym przecież nie wiedział. Był całkowicie niewinny, ale musiał przepłacić życiem za błędy mojego ojca.

Tak, ojciec był winien wszystkiemu. Gdyby w porę zorientował się, czego chce od życia i jak powinien żyć, aby nikogo nie zranić, pewnie wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Może Matthew byłby wciąż z Jane. Mogłabym nawet dalej być niezdecydowana i próbować się odnaleźć w uczuciach do Petera i Jaspera.

Tak naprawdę, wszystko byłoby lepsze niż to.

Uklękłam na tej miękkiej zielonej trawie i zapatrzyłam się w kwiaty, które prawie codziennie wymieniała babcia. Łzy płynęły po moich policzkach, a ja nawet nie chciałam udawać twardej. Byłam nie tylko wewnętrznie rozbita, ale i również zewnętrznie. Odczuwałam wszystko z podwójną siłą, a tym bardziej, kiedy nie miałam obok siebie już nikogo. Ani Jaspera, ani Petera. Byłam sama.

O czaszkę wciąż obijał mi się huk strzału. Odtwarzałam tamtą scenę setki razy. Obwiniałam się, że zamiast pomóc bratu, wolałam ślęczeć nad Peterem i martwić się o kogoś, kto nie powinien być dla mnie najważniejszy. Za wszelką cenę chciałam go uratować, martwiłam się o jego wampiryzm. Przesłonił mi absolutnie wszystko. I co dostałam w zamian? Zapłakałam głośniej.

FBI wyjechało. Ta wiadomość powinna była mnie ucieszyć, bo dostali czego chcieli, a więc winnego – Mary Kate. Dziewczyna przyznała się do zabójstwa mojego brata i zaczęła coś majaczyć o dziwnych istotach. Mimo to, agent Williams był przeszczęśliwy. Z ogromnym uśmiechem na twarzy oznajmił mi trzy dni po tamtych zdarzeniach, że już nie muszę się niczego obawiać. Połknął głupią historyjkę, którą wymyślił Laurent. Według niej byłam sama w tamtym domku. Pokazałam im smsy od rzekomej Esthery, którą od początku miała być właśnie Mary Kate. Williams połączył resztę zabójstw w idealną całość, a nikt nawet nie wytknął mu błędu. Podobno jego przełożeni byli z niego nieprawdopodobnie dumni.

Uśmiechnęłam się krzywo pod nosem.

Wszystko co najgorsze wreszcie się skończyło. Żałowałam tylko, że jedyną osobą, którą udało mi się uratować, był właśnie Peter.

Westchnęłam cicho, a za plecami usłyszałam kroki.

Wstałam szybko z kolan, kiedy obok mnie pojawili się koledzy Matta. Szybko wytarłam policzki dłońmi, a potem minęłam ich bez słowa. Nie chciałam rozpamiętywać własnego brata. Chciałam zapamiętać go żywego. A już na pewno nie miałam ochoty słuchać formy przeszłej słowa "być". To nie było na moje nerwy, jeszcze nie.

Powoli szłam w stronę wyjścia z cmentarza, kiedy mój wzrok spoczął na jakże dobrze znanej mi sylwetce.

– Witaj, Risso – powiedział miękko Jasper, wtykając watę w moje nogi. Marzyłam, aby umrzeć z miłości w jego ramionach, ale nie mogłam. Znów chciało mi się płakać. – Jak się czujesz?

Wzruszyłam ramionami, nie chcąc rozmawiać o swoim kiepskim samopoczucie. Jazz i tak wiedział, co czułam.

– Doskonale wiesz, jak bardzo jest źle – mruknęłam w odpowiedzi.

Oboje wyszliśmy z cmentarza i skierowaliśmy się w stronę mojego domu, poprzez częściowy kawałek lasu.

– Kiedy wyjeżdżacie?

Nikt się jeszcze nie spakował. Wszyscy tkwiliśmy w letargu, nie potrafiąc wykonywać prostych czynności. Dziadkowie byli bardzo starzy i każda śmierć wpływała gorzej na ich zdrowie. Chciałam przeczekać ten gorszy okres, ale blondyn przypomniał mi w porę, dlaczego tak bardzo zależało mi na wyjeździe.

Lustro nieśmiertelności [ZMIERZCH] | ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz