porwij mnie, fuck

4 1 0
                                    


gdy

w ferworze harmonijnych dźwięków

opuszczam to kim jestem/"jestem"

by stać się tym kim chcę być/jestem

to najlepsze uczucie.

.

.

.

nie chodzi tu o taniec - chodzi tu o CZUCIE. the feel; the vibe.

.

.

.

Yellow Claw - Never Dies <--- siedem jebanych lat później, ten utwór uderza w coś głębokiego we mnie. Nostalgia, nostalgia, nostalgia, i jeszcze raz: nostalgia. Big fucking time/W chuj. Pierwszy raz posłuchałem go krótko zanim wszystko w moim życiu zaczęło się zmieniać. I się zabujałem.

Jest po prostu ładny. I beaty ma takie dopaminę stymulujące jak rzadko co. Jeden fragment w szczególności odpala mi w szyi potężną baterię fajerwerków. Chcę żyć w tych nutach. Muzyka to nie coś co wypełnia mi życie na porządku dziennym, ale przy utworach takich jak ten rozumiem jak to jest że wielu żywi do tego głęboką pasję. Jest jak magia na mózg; odrywa od czegoś ciężkiego i sztywnego w umyśle, przełącza w inne stany, wyjmuje to co dobre i pragnienie i tęsknotę i kurwa aż by się chciało żeby real był muzyczny, co nie. Żeby to przesiąkało na zwyczajne codzienne momenty. Bardziej. Żeby było narkotykiem który przeszywa mózg do DNA i ZMIENIA. Na zawsze. Zostaje. Po śmierć gra na genach.

"Chcę żyć w tych nutach" - nah, this is better: chcę żeby te nuty żyły we mnie. Chcę być ich żywym pieprzonym ucieleśnieniem. Czy raczej, tego jak je odbieram. W tym momencie.









Mózg jest zabawny.

.

.

.


#10, 11, 16.10.23 (opublikowany 27.12.23. Liczyłbym, że w sylwestra mój mózg przypomni sobie by mieć taki fun. Eh, dobra, nie będę naiwny: ustawię sobie przypomnienie w kalendarzu).

heart beatsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz