Rozdział VIII: KORDON (1)

0 0 0
                                    

Stary kawał o rtęci – Smakołyki sióstr Davenport – Człowiek z wysokiego zamku – Yorowe sprawy – Jak nie drzwiami, to oknem – Keg zna prawdę – Upiery

Śmiertelny zaśpiew humbali niósł się po zamarzniętym oceanie. Towarzyszyło mu dudnienie wielkich jak wieżowce młotów, które wybijały przeręble w stumetrowej skorupie lodu. Wywleczone z wody cielska morskich bestii odcinały się szarym masywem od wszechobecnej bieli. Wielorybnicy wędrowali po grzbietach potworów jak robaczki pożerające truchło zwierza. Do rytmu wychrypianej przepitymi gardłami szanty rozkrawali humbale na kawały tłuściutkiego pożywnego mięsa.

Roben przyglądał się ich pracy ze skalistego brzegu, rozcierając skostniałe ramiona pod narzuconym na płaszcz futrem. Davenportówny użyczyły mu okrycia i ogromnej kudłatej czapy, w której wyglądał cokolwiek groteskowo. Ciut się martwił nawet, czy świeżo upieczonemu kapitanowi wypada paradować w takiej kreacji, ale reszta załogi też wystroiła się jak cyrkowa trupa, więc nie odstawał od nich ubiorem.

Załoganci nie byli przygotowani na ekstremalny klimat Terminusa i ratowali się każdym łachem, jaki znaleźli w magazynach. Na owinięte szalikami głowy ponaciągali dziurawe od moli uszatki, kapelusze, kaszkiety, dekle i papachy. Ani rozmiar, ani wygląd nie grały roli – byle grzały w łeb.

Rubieżnicka rewia mody! Ten w wyliniałym kożuchu, tamten w skórze algajera, a inny w piance do nurkowania, na którą nałożył kolejno jesionkę i trencz. Poupychali pod nakrycia płachty papieru i kolorowymi gałganami opatulili kołnierze. Byli też tacy, którzy z braku laku wskoczyli w kombinezony do spacerów kosmicznych – i tym było najcieplej, choć wyglądali równie komicznie, co reszta.

Jeden Yor trzymał fason. Z zacięciem pozera chomikował garderobę na każdą okazję. Ledwie więc posadzili statek na Terminusie, wyłonił się ze swojej kajuty w ciuchach jak z żurnala. Do ciemnozielonej pikowanej kurtki dobrał podbite futrem buciory za łydkę i czarną okalającą twarz kominiarkę. Głowę chroniła czapa z syntetycznej wełny, a odbite od śniegu słońce błyskało w jego nieodłącznych lustrzankach. Tak, Yor był pozerem.

- Przypomina się stary kawał o rtęci – odezwał się, dołączając do Robena.

Obaj patrzyli na zacumowanego przy brzegu Dixiema. Unoszący się nad lodem krążownik prezentował sobą posępny widok. Na burtach znać było ślady po pociskach Magnitora, a maszty komunikacyjne, które nie odleciały wcześniej w próżnię, żałośnie zwisały z górnego pokładu.

Rubieżnicy robili, co w ich mocy, żeby doprowadzić łajbę do porządku. Jak wielorybnicy po ciałach humbali, tak oni łazili po kadłubie. Podciągali się na linach, żeby palnikami łatać poszycie i pozbywać się kapsuł abordażowych, które oblepiły statek jak wielkie polipy.

- Jaki kawał? - spytał Roben.

- O tych dwóch, co ukradło beczkę rtęci – odparł Yor. - Złapali ich i pytają, gdzie rtęć. Tamci mówią, że sprzedali. Więc gdzie pieniądze? Przepili!

Roben uśmiechnął się.

Prawda! Po to handlowali skradzionym z Argeddona talarem, żeby zarobek z powrotem przepuścić na... talar. Wydali wszyściutko, co do grosza, łącznie z tą walizą banknotów, którą Roben tachał pod ostrzałem z pensjonatu Ipsylon. Nie mieli innego wyjścia. Całe paliwo zużyli podczas straceńczego manewru Rayta, a czymś musieli napędzić statek, żeby dotrzeć aż za Labirynt.

Zresztą, sama forsa nie załatwiała sprawy. Trzeba było jeszcze kupca, który sprzedałby im od ręki tyle talaru, ile potrzebowali. Na szczęście Aaron miał przyjaciół na Rubieżach, a wśród nich rodzinę Davenportów, która nigdy nie odmówiłaby pomocy ani jemu, ani jego synom.

Roben nie wahał się więc ani chwili i swoim pierwszym rozkazem wyznaczył kurs na Terminusa.

Nie musieli nawet robić postoju na orbicie, czekając zgody na lądowanie. Siostry Davenport tuż po odebraniu wiadomość odesłały serdeczne zaproszenie. Zacumowali więc na skutym lodem oceanie, tuż przy kamienistym wybrzeżu, nad którym górował Fahrenlot.

Zamek Davenportów ciemniał na tle śnieżnego pustkowia i w niczym nie przypominał innych twierdz Rubieży. Olbrzymi sześciokątny donżon otoczono pierścieniem murów, które przez wieki rozbudowano tak, że wzrastały jedne nad drugie, niby napierające na siebie skały. Zazębiały się niezliczonymi blankami i jeżyły ostrymi jak noże basztami.

U dołu rozwierała się głęboka rozpadlina, sucha fosa. Miała raczej zdobić, niż chronić, więc zamiast mostu zwodzonego, przerzucono nad nią kamienny, którego pilnowali niemi wartownicy – wielkie jak góry posągi starożytnych astronautów.

Całość przypominała gigantyczne straszydło, które cupnęło nad taflą zamarzniętej wody. Rozwartą gębą wrót skowyczało nad oceanem, mury rozpościerało na boki jak skrzydła, a jego poczerniały garb, stołp twierdzy, niknął w różowej wacie wieczornych chmur.

Brzęczyk komunikatora wyrwał Robena z zamyślenia.

- Panie Davenport proszą na kolację – zaskrzeczało urządzenie.


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz