Roben nie mógł spać.
Nie, nie myślał o felczerskiej ciupie. Ilekroć zamykał oczy, widział twarz Iana Rayta, który wrzeszczy na niego zza bulaju odlatującej szalupy.
Do północy przewracał się z boku na bok aż w końcu dał za wygraną. Wygrzebał się spod kołdry, otulił skórzanym płaszczem i usiadłszy przy oknie palił papierosa od papierosa.
Nocne niebo Terminusa było bezchmurne i mieniło się zielonkawo. Ktoś mógłby pomyśleć, że to zorza maluje świetliste smugi na firmamencie, ale w rzeczywistości był to fosforyzujący pierścień z drobinek lodu i skał, który okalał planetę. Na wskroś niego widać było setki gwiazd, a wśród nich jeden gwiazdozbiór, który regularnym kształtem odróżniał się od pozostałych. Nie został stworzony przez naturę. Roben rozpoznał w nim światła Kordonu. A w dole, jakby dla symetrii, błyskała podobna konstelacja – światła pozycyjne zacumowanego nad oceanem Dixiema.
W kadłubie jaśniały też niektóre iluminatory. Nie wszyscy z załogi zgodzili się na zakwaterowanie w zamku. Stary Keg, swoim zwyczajem, nigdy nie schodził na ląd, więc nawet przysmaki sióstr Davenport nie nakłoniły go do tego. Mahakanie również uparli się, żeby nocować na statku. Być może nadmiar wygód stał w sprzeczności z ich plemiennym kredo.
Kolejny papieros wylądował w kryształowej popielnicy. Roben skręcił jeszcze jednego, ale nie od razu go zapalił. Wsłuchał się w nocną symfonię Terminusa. Zamarznięty ocean wcale nie spał, choć takie sprawiał wrażenie. Słychać było jak trzeszczy i huczy, jak masy stężałej wody kotłują się pod skorupą lodu, a sam lód napiera na siebie, tworząc sterczące nad płaską powierzchnię granie i kolumny. W dochodzącym zewsząd łoskocie rosły nowe wzniesienia, filary, iglice i szczyty. Ocean żył własnym życiem, nawet jeśli zdawało się, że jest martwy.
Roben rozmyślił się i schował niezapalonego papierosa do mieszka z tytoniem. Podniósł się, żeby rozprostować nogi. Wyszedł z przydzielonej mu sypialni na szeroki kamienny korytarz, gdzie wiatr poświstywał i przenikał przez ubranie chłodnymi podmuchami.
Spacerując bez celu podziwiał bogato plecione arrasy i gabloty, w których wyeksponowano postrzępione skafandry z epoki kolonizacji Rubieży. Bijąca od okien poświata topiła wszystko w zieleni i dodawała wnętrzom atmosfery grozy.
Być może ten klimat udzielał się też poprzednim gościom zamku, bo nie od dziś gadano, że Davenportowie wybudowali swoją siedzibę na ruinach obcej cywilizacji. Wprawdzie nikt nigdy żadnej obcej cywilizacji nie widział, ale legenda trwała w najlepsze. Krążyły opowieści o zjawach, które snuły się nocami po komnatach Fahrenlotu. Niejeden przysięgał, że napotkał w zamczysku istotę o wyciągniętej czaszce i posiniałej bezokiej twarzy. Inni natomiast zarzekali się, że, nocując u Davenportów, byli obłapywani pod pierzynami przez jakieś szponiaste stwory.... Niektóre z tych historii więcej miały w sobie erotyki, niż grozy, co tym bardziej kazało Robenowi wątpić w ich autentyczność.
A może jednak było w nich ziarno prawdy i przy odrobinie szczęścia sam spotka jakiegoś posiniałego dziwoląga? Lepiej patrzeć na bezoką zjawę, niż w kółko przypominać sobie zarośniętą gębę Rayta!
Roben zatrzymał się przy niedomkniętych drzwiach jednej z komnat. Nieśmiało zajrzał do środka. Pamiętał to wnętrze – biblioteka. Kiedy przed laty zatrzymali się u Davenportów podczas któregoś z rejsów, jego ojciec prawie cały czas spędził z nosem w księgozbiorze gospodarza. W szczególności upodobał sobie starą jak świat książkę, którą później natrętnie wszystkim streszczał.
Powieść traktowała o wielorybniku, który przemierzał wszechświat wzdłuż i wszerz, żeby ukatrupić legendarnego białego humbala. Aaron całą tę cegłę skończył w dwa wieczory i piał z zachwytu nad finałowym zwrotem akcji, kiedy to okazywało się, że biały humbal jest w rzeczywistości byłą żoną wielorybnika, która poddała się modyfikacjom genetycznym.
Oglądając biblioteczne regały, Roben wspominał, jak Aaron przesiadywał pod nimi w przepastnym fotelu i na zmianę to śmiał się, to wzruszał jak dziecko. Na półkach wciąż stały te same porośnięte kurzem księgi, spomiędzy których sterczały żółte ze starości papierzyska.
Reszta wystroju też nie zmieniła się ani na jotę. Roben pamiętał tyci trójnogi stolik, na którym ojciec stawiał szklankę rtęci, srebrzysty globus przedstawiający Terminusa oraz rzeźbiony w drewnie totem, będący jakoby pamiątką po wyprawie gospodarza na planetę zdziczałych kolonistów.
Przeszedł się po bibliotece, od niechcenia zakręcił globusem, po czym zamarł w pół kroku, bo kątem oka zauważył jakiś ruch w ciemnościach.
- Ty jesteś synem Aarona de Vignemont? - z fotela dobiegł chrapliwy głos Baltazara Davenporta.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...