Davenportowie wywodzili się ze starej arystokracji Terminusa, a ich rodowód – jeśli wierzyć temu, co mówili, - sięgał pierwszych kolonistów. Z pokolenia na pokolenie dziedziczyli tytuł szlachecki, a wraz z nim Fahrenlot, swoje zamczysko.
Aaron chełpił się znajomością z nimi, bo i było czym. Davenportowie przed wiekami dorobili się majątku na handlu radioaktywnym śniegiem, ale, jak łatwo się domyślić, ich fortuna prędko topniała, toteż z czasem przerzucili się na talar. Wywalczyli sobie pozycję monopolistów, którą podkopała dopiero wzmożona aktywność felczerów. Białe mundury pod auspicjami Erfy blokowały szlaki handlowe i dostęp do złóż, co ostatecznie pchnęło Baltazara Davenporta na drogę rozboju. Skumał się z mało znanym podówczas rubieżnikiem, niejakim Aaronem de Vignemont, i ramię w ramię podjeżdżali felczerów aż miło! I znowu talar popłynął do Fahrenlotu z najdalszych zakątków znanego wszechświata. Niestety, owocna współpraca obu panów nie trwała długo. Dużo starszy od Aarona Baltazar prędko posunął się w latach i chociaż pragnął, by jego córki kontynuowały budowę rubieżnickiego imperium, one, zamiast awanturniczego życia, wolały dyplomację.
Po co zbrojnie przebijać się przez Kordon, kiedy można załatwiać interesy przy stole lub w alkowie? Zwłaszcza, że siostry Davenport miały w rękawie asa, którego brakowało ich ojcu. Seksapil okazał się potężnym argument w negocjacjach i z rubieżnikami, i z felczerami. Podobnie jak wystawne uczty w rodowym zamku.
Roben i jego załoga sami mieli się przekonać, jak wyglądają słynne kolacje sióstr Davenport. Ogromny hol Fahrenlotu zastawiono stołami długimi jak Droga Mleczna, nad którymi rozpalono podciągane na łańcuchach żyrandole. Pod powałą rozbłysły setki świec, a na blatach zrobiło się kolorowo od potraw.
Rubieżnicy dopadli do jedzenia jak aschadzkie lwy do powalonej girafy. Savoir-vivre nie był ich mocną stroną, więc ku zgrozie gospodyń i własnej radości łapami porywali z półmisków serwowane specjały. Znikały w błyszczących tłuszczem ustach peklowane fisze, steki z humbala, czarne główki aberżynów, sałatki z lodowych alg, pachnące frostem golonki, pierogi na miętowo, udźce zalofów... Służba w eleganckich surdutach nie nadążała z noszeniem dokładek. Jeszcze buteleczkę! Więcej rtęci! - rozlegało się z lewa i prawa. Rubieżnicy stukali się kieliszkami, zachwalali jedzenie, mlaskali, bekali i krzyczeli aż pod stropem dzwoniły żyrandole.
Tylko śmiechów brakowało, bo patrząc po ławach widziało się nieobecnych. Roben przeżywał to podobnie jak reszta. Spoglądając na załogę, wciąż miał przed oczami zawinięte w całun ciało Tim Tima, które wylatuje ze śluzy w próżnię. Poczciwy majtek karnie wykonał ostatni rozkaz i wraz z innymi unosił się teraz nad Karadanem.
Wielu poległo, żeby ci, co przeżyli, mogli wcinać smakołyki sióstr Davenport.
- Panie kapitanie, zapraszamy! Panie kapitanie!
Roben nie zareagował od razu. Nie przywyknął jeszcze do nowego tytułu.
Chciał usiąść wśród załogi, ale Elena Davenport wskazała mu miejsce przy osobnym stole, przygotowanym specjalnie dla korpusu oficerskiego. Jej siostra, Hana, zaprosiła jeszcze Yora, a potem zachęciła Armanda i Isaba, żeby również dołączyli. W szóstkę zasiedli przy okrągłym blacie, który nie tylko kształtem różnił się od pozostałych, ale również tym, że tutaj używało się sztućców.
- Przepraszam, panie de Vignemont, że spytam tak bezpośrednio – zagadnęła Elena, odkrawając biały pasek tłuszczu od steku, - ale, jak mniemam, pana ojca... jego... już nie ma wśród nas, czy tak?
Roben zamyślił się nad odpowiedzią, po czym, żeby nie komplikować rozmowy, odparł:
- Dokładnie.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...