Rozdział VIII: KORDON (8)

2 0 0
                                    

Roben pamiętał te dawne narady, gdy Margot z Raytem licytowali się na pomysły, a Aaron podbijał stawkę. Zatęsknił za nimi, bo ich zebranie w obserwatorium nie miało nic wspólnego z tamtymi dyskusjami. W ogóle trudno je było nazwać dyskusją. Przez większość czasu milczeli, a panny Davenport donosiły im rtęci. Uznali, że na trzeźwo nie da się wymyślić planu włamania do Zaqueni. Jak się okazało, po alkoholu – też nie bardzo.

Czasem tylko ktoś wstał, podszedł do projektora i wpatrywał się w mglisty skan więzienia. Zdarzało się nawet, że wpadł na coś, ale ledwie zaczynali omawiać pomysł, znajdowali w nim dziurę na dziurze. Znowu więc siadali w fotelach, pod mapami rozgwieżdżonego nieba i słowem się do siebie nie odzywali.

Nie bez przyczyny mówiono, że Zaqueni jest twierdzą nie do zdobycia. Roben zastanawiał się nawet, czy gra jest warta świeczki. Nie łatwiej po prostu ruszyć w nieznane, podjąć próbę sforsowania Kordonu i nie dbać o to, co ich tam czeka? Oczywiście, mogli ryzykować, ale czort wie, co ukartowali felczerzy. Bez elementarnej wiedzy o tym, co ich czeka, lot przez Kordon zakrawał na szaleństwo. Czy większe, niż atak na Zaqueni? Na to pytanie Roben nie znał odpowiedzi, ale zadawał je sobie coraz częściej.

- Jak on to robi? - szepnął do niego Armand, wskazując podbródkiem Hanę, która tęsknym wzrokiem patrzyła na tumany śniegu za oknem. - Zadurzyła się po uszy!

- Naprawdę myślisz teraz właśnie o tym?! - ofuknął go Roben.

- Kiedy to fascynujące! - upierał się Armand. - Rozkochał ją w sobie bez reszty, a rozmawiał z nią raptem jeden wieczór.

- Jedną noc – poprawił go Roben. - I raczej z nią nie rozmawiał.

Armand przygryzł wargę i zmarszczył czoło, jakby to, co usłyszał, wywróciło do góry nogami jego poglądy na relacje damsko-męskie.

<>

Jeśli jumasz łajbę, upewnij się, że nikogo nie ma na pokładzie – przypomniał sobie Yor, kiedy osiłek z kluczem nastawnym wparował do kokpitu. Może wypił za dużo i przysnęło mu się w ładowni, może guzdrał się przy rozładunku... Tak czy inaczej, Yor zauważył jego obecność dopiero, kiedy zwędzony kuter wychodził już z atmosfery Terminusa.

Ledwie spostrzegł przez ramię zwalistego rybaka, puścił ster, odpiął pas, po czym, zadzierając kolana pod brodę, odbił się stopami od deski rozdzielczej. Poszybował do tyłu i łokciem wyrżnął napastnika w nos. Krew zawisła w powietrzu szkarłatnymi koralikami.

Facet zawył z bólu, wygiął się w pałąk i przekoziołkował na rufę statku. Zawadził o jedną skrzynię, o drugą i wrócił do walki z bojowym okrzykiem na ustach. Zwarł się z Yorem i obaj w stanie nieważkości krążyli od burty do burty.

Klucz nastawny wyleciał z dłoni mięśniaka i pofrunął do kokpitu. Grzmotnął w przełączniki, które zamrugały kolorowo. Statek zszedł z kursu. Rozbrzmiała syrena alarmu, a kosmos za bulajami zawirował.

Ładunek uwolnił się z przytrzymujących go uprzęży, pojemniki pootwierały się i teraz mężczyźni kręcili się wśród drobnicy złowionej na pierścieniu planety. Tłukli się po szczękach, roztrącając na boki świecące mięczaki, skorupiaki o bielutkich pancerzach i całą resztę fauny, która żerowała na orbitujących wokół Terminusa skałkach.

Pewnie długo mocowaliby się w uścisku, gdyby Yorowi nie wpadła w rękę pokładowa gaśnica. Zamachnął się i łupnął nią draba w czerep aż metal zadźwięczał, a piana rozpyliła się po statku. Mężczyzna znieruchomiał w chmurze białych kłaków. Z oczami podeszłymi pod powieki i szeroko rozwartą gębą uniósł się bezwładnie pod sufit.


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz