Rozdział VII: OSTATNIA WALKA MARGOT (18)

2 0 0
                                    

Zamierzali do końca życia podążać tropem Margot i mordować każdego, kogo spotka na swojej drodze? Taką obrali strategię w walce z epidemią? To nie miało sensu. Lepiej od razu zlikwidować źródło zarazy, niż tępić zarażonych. Nie, to nie trzymało się kupy! Więc dlaczego jeszcze żyła? Przecież nie ze względu na litość.

A może już wcale nie żyła? Zmarła z wycieńczenia dawno temu, u modlitek, albo w czaszce skorpiała i teraz trafiła do piekła, w którym felczerzy mieli prześladować ją przez całą wieczność. Taką karę wymierzył jej sprawiedliwy wszechświat. Za tamtą dziewczynkę z „Czarnej Dziury", za spartaczoną akcję z Aaronem, za Feliksa, za każde jej potknięcie, które inni przypłacili życiem.

Opuściła „Koniec świata" i jechała dalej. Dokądkolwiek.

Nie szukała już bazy felczerów. Zamierzała ich samych wypytać o jej położenie. Postanowiła, że ruszy w dalszą drogę, żeby nie nabrali podejrzeń, a kiedy spróbują po raz kolejny się do niej zakraść, weźmie ich z zaskoczenia. Nie takie rzeczy robiła w swojej rubieżnickiej karierze. Pojmać dwóch felczerów i wydusić z nich informacje o Aaronie – bułka z masłem! O ile tylko uda jej się zachować pozory i gnoje nie zwęszą podstępu.

Diabli wiedzą, o co im chodziło, ale skoro już deptali jej po piętach i raz po raz wyłazili z ukrycia, nie zamierzała zmarnować tej okazji.

Step pozostawał wciąż taki sam, przez długie godziny, nieprzerwanie falujący, brunatny, nijaki... Czasem zagrzmiało, po niebie przemknęła błyskawica, chmury to gęstniały, to rzedły... Nic jej nie obchodziło. Nawałnica czy nie, jechała dalej, licząc na to, że prędzej czy później tamtych dwóch się znowu pojawi.

Wypatrywała ich na równinie, zerkając spod naciągniętego na głowę kaptura. A kiedy któryś z kolei raz uniosła głowę, spodziewając się tego samego monotonnego widoku co zawsze, w oddali ukazała się jej budowla z białego kamienia. Niby okręt na oceanie wysuszonych traw.

<>

Za bramą, której niedomknięte skrzydła popiskiwały kołysząc się na wietrze, rozciągał się kwadratowy dziedziniec otoczony murem. Przez wieki porósł trawą, a przy studni, na środku placu, wyrosło pojedyncze skarłowaciałe drzewko. Wyrosło i obumarło, teraz będąc jedynie spróchniałym pniem, od którego odstawały badyle gałęzi.

To miejsce musiało być czymś w rodzaju klasztoru, bo budynek, który znajdował się na wprost wjazdu, wieńczyła dzwonnica i kopulasty daszek z kamiennym krzyżem. Mury odchodziły od ścian budynku na obie strony na kształt rozłożonych ramion. Witał nimi Margot i wpatrywał się w nią czarnymi oczami pozbawionych szyb okien.

Przesunęła wzrokiem po ścianach pokreślonych szczelinami pęknięć, po czym zatrzymała Kosmatkę przy martwym drzewie, zeskoczyła z siodła i owinęła wodze wokół krzywej jak paluch artretyka gałęzi.

- Jest tu kto? - zawołała w stronę piętrowego budynku z dzwonnicą.

Cisza.

Wrzuciła podniesiony z ziemi kamień do studni. Zamiast plusku wody usłyszała tylko stukot, który echem odbił się w ciemnej dziurze.

Klasztor wyglądał na porzucony. I to dawno, dawno temu. Pewnie ostatni mieszkańcy wybyli z niego wraz z upadkiem Krystianizmu. Nie zasiedliły go nawet modlitki. Jedynym jego właścicielem był surowy płaskowyż Maal, który robił z nim przez lata, co mu się żywnie podobało. Bił w niego piorunami, chłostał wiatrem i kruszył jego mury – leniwie, powolutku, ale nieustępliwie.

Rudera jak każda inna, ale na zasadzkę nadawała się w sam raz.



ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz