43

194 15 0
                                        

Darkness

-Mamo dlaczego siedzimy w domu, chcemy na dwór!- siedmiolatek pociągnął za rękaw przydługiej bluzy swojej matki.- chcemy na dwór!!- do chłopca zaraz dołączył się jego brat wtórujaąc mu.- Chcemy wyjść!

-Jak już zjedliście to możecie iść.- odpowiadam. Zawsze wydaje mi się to nierealne, zbyt nierzeczywiste, że widzą we mnie tylko matkę.

-Dziękujemy!- dwa głosy odpowiedziały radośnie.

Dwie miedziane czukryny zniknęły mi z pola widzenia, pobiegli się bawić. Bliźniaki trzy miesiące temu skończyły siedem lat, najbardziej lubią własne towarzystwo. Niemalże nigdy nie wiďzę ich osobno.

Dzieciaki nie odstępują się na krok, są sobie dopełnieniem. Pewnością o wsparciu, pewnością o obecności.
Słucham jak biegną, najpierw po schodach potem przez hol, jakby po domu biegło stado koni. Wściekły tupot stóp cichnie przerwany trzaśnięciem drzwi frątowych.

Jeszcze przez chwilę w powietrzu unosi się, że coś tu było, jednak z każdą chwilą zanika. Zaraz nie zostaje nic po za zastygłą i tężejącą ciszą trzymającą mnie w bezruchu.

Kuchnia była dość duża i zagracona, wszystko rozsuniętę było pod ściany. Stojąc w rzędach na baczność meble ciasno oplatały pomieszczenie. Szawki i skrzynie były wszendzie gdzie tylko spojrzeć. Na szawkach i w kredensach z kolei było pełno rupieci. To filiżanki, to wazony, to inne pamiątki. Na środku pozostał tylko stół. Ciemny, stary stół. Szawki, skrzynie i inne meble stoją na baczność, masywne drewniane potwory żywcem wyjęte z renesansu.

Kredens w stanowczo ciemnych odcieniach stoji dumnie zagarniając dla siebie trochę światła wpadającego przez okno przysłoniętę białą firanką z białymi frędzelkami. Mimo to ciemne drewno nie traci niczego stojąc w słońcu.

Ruszam wzdłuż stołu, ide powoli sunąć dłonią po powierzchni blatu. Ciemne drewno przemyka mi pod palcami, i w końcu znika, czuje je mimo wszystko jeszcze przez chwilę. Gładka powierzchnia zostaje, delikatnie naciskając na opuszki, coraz lżej i lżej.
Znika, zostaje tylko świadomość, że kiedyś tam był.

Powietrze dookoła mojej dłoni ciemnieje, powoli gromadzi się, zakrywając wszelkie szczegóły. Szara skóra ciemnieje i traci, paznokcie, palce i na reszcie brzegi. Staje się na wpół przezroczysta, widać przez nią panele w kuchni.

Cień sięga już łokcia, dalej już nie sięgnie, tyle wystarcza. Ręka, której nie ma mrowi, jak wyjęta z zimnej wody. Palce powoli nabierają długości, rosną jak cieniutkie łodygi, nabierają jednak krzywizny i ostrości. Na moment zamieniają się w szpony, to mija, ale przez chwilę widać to dokładnie. Nie ma możliwości o pomyłce.

Wreszcie palce sięgają ściany, do teraz wydłyżające się miarowo i bez pośpiechu. Teraz mkną po gładkiej powierzchni, przelewają się po ścianie między cieniami stając się ich częścią.
Te palce są długie, sięgają daleko, w głąb, w szerz i w górę. Biegną po ścianach i trawie.

Lecą wystrzelone jak strzały nieograniczone oporami powietrza. Lecą lasem i miastem, pokojem i parkiem, ziemią i wodą. Ciało w kuchni jednak zostało, cień zaczął je pokrywać, piął się po ramieniu powoli, ale z uporem i bez ustanku. Dążył by zabrać jak naj więcej, by przeciągnąć ciało na swoją stronę.

Powietrze pociemniało, całe pomieszczenie powoli zatracało światło. Lewa ściana była w całości czarna, nie przypominała w niczym swojej wcześniejszej postaci, była odchłanią. Byłą dołem, niewidocznym dnem wielkiej dziury, która ciągle się powiększała. A podczas tego wzrostu trzeba jeść, tak więc wszystko dookoła znika w jej paszczy.

Na podłodze siedzi dziewczynka już tylko na wpół widoczna, na wpół skrytka w tym dole. Nie widać prawej ręki ani nogi, nie ma też już prawego oka. Za to powieka drugiego jest szczelnie zamknięta, zasłaniając drugie, chroniąc fiołkowe światło.

To pomieszczenie jakby się kurczy, coraz mniej w nim przestrzeni. Ciemności pęcznieje i sięga coraz dalej, zagarnia coraz więcej. Tylko mała szara postać odgradza ją i powstrzymuje, choć nie widać jej całej to druga, widoczna dłoń nie ciemnieje. Jest biała w porównaniu z cieniem pnącym się po ścianach. Nieomal mleczne światło sączy się z delikatnej skóry.

Pochylona do przodu dziecięca twarz, przyciśnięta wcześniej do brody, teraz się podnosi. Ruch jest gwałtowny, to wywołuje z kolej niemiłosierny trzask, niczym pękające drewno. Kark teraz ustawiony w pionie, zastyga w bezruchu, trzeszczy jeszcze przez moment jakby zaraz znowu miałby głucho trzasnąć.

Twarz jakoby maska skierowana w strone bezkresnej otchłani. Ręka bezwładnie opuszczona dłonią do góry, noga pod pośladkami do podłogi przyciśnięta, tą bezsilna poza jakby prosząca. Jest jednak płomień, płomień tkwi w otwartym oku, błądzi gdzieś w ciemnej tęczówce odbijając się od źrenicy.

Światło błądzi tylko przez moment zanim rozświetli fioletowym światłem zastygłą tęczówkę. Spojrzenie to zawziętę nie zmienia się, ale dół się już nie rozszerza, powoli zaczyna się cofać. Na początku jakby nie chętnie z ociąganiem, potem szybciej i szybciej jakby nagle świat stał się czymś strasznym i obrzydliwym.

Ciemność nie blednie ani na moment, wręcz przeciwnie staje się jeszcze głębsza i gęstrza. Ta czarna zasłona zwija się i chowa, spowrotem wracając najpierw do kuchni a potem do dziewczyny. Schylona postać lekko faluje kurczy się i rośnie by w końcu wziąść głęboki wdech który ucieka z niej ze świstem. Ręka z powrotem jest tylko ręką, szarą kończyną fioletookiego dziecka. Dłoń jej drży i nie chce przestać.

Darkness na wpół klęcząc, na wpół siedząc z dłońmi uniesionymi na wysokość piersi próbuje się uspokoić. Jest wstrząśnięta, dreszcze biegaj wzdłuż kręgosłupa od palcy po czubek głowy, serce trzepocze niczym stado gołębi. Bierze głęboki wdech, przetrzymuje go za długo, zamiast powoli wypuścić powietrze wyplówa je. Kaszel opanowuje szare ciało, które miota się pod jego siłą, całkiem bezradne.

Przez chwilę dziewczyna leży na podłodzę próbując przerwać salwy kaszlu. Pochłania ją to w zupełności. Cienie w jej głowie w tym czasie spokojnie krążą sobie w poszukiwaniu własnego miejsca. Kiedy z małych ust wydobywa się już tylko ciężki oddech czarna dziura znajduje się już na swoim miejscu.

Powietrze staje się coraz bardziej przejrzyste, Darkness powoli podnosi się do siadu po czym powoli się wstaje. Wygląda na zmęczoną, jakby straciła swoją dzieccencą lekkość. Postać powoli podchodzi do kredensu, jej odbicie w przyciemnionej szybie powiększa się z każdym kolejnym krokiem. Wreszcie na przeciw siebie stoi dwójka dzieci o fioletowych zmęczonych oczach. Zmęczonych, ale i pełnych światła. Teraz już wszystko jest jasne, teraz wystarczy tylko...

Kiedy światło już całkiem oświetla pokój lekko zachaczając o kredens, mała dziewczynka o szarej skórze leży na podłodze obok ramki ze zdjęciem zchowana w cieniu kuchni.

Mów mi śmierćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz