50

111 10 2
                                        

Czółem gniew. Ta niezwykła emocja wypełniała mnie, czułem jam buzowała we krwi, trzeszczała w kościach i sprawiała mój umysł był niezwykle prosty. Nie, nie był przejrzysty. Zwyczajnie gniew, ta niepochamowana i nieokieznana siła, wzięła nade mną górę. Stałem się widzem czynów własnego gniewu.

Bo to właśnie on teraz płynnie i bez zahamowań kierował każdym moim mięśniem w pozbawionym rozsądku działaniu. Nie byłem w tym jednak sam. Pocieszało mnie to mimo, że nie powinno. Znajdowałem ukojenie w tym, że nie jestem w tym sam. Nie tylko ja biegnę ku przepaści.

Biegłem razem ze znajomym z namiotu, nasza wataha miała wesprzeć swą siłą główne siły tych z góry. Chociaż w obozje prawie w ogóle nie było tych krwiopijców, tchórze. Uwarzają się za nie wiadomo kogo a gdy przychodzi co do czego to chowają się w tych swoich pośadłościach.

Choć teraz sam wolałbym okazać się tchórzem niż robić to co robię. Mój towarzysz nie wyglądał dobrze, widać nadal się temu opiera. Ja już dawno przestałem. Już podczas pierwszych prób wiedziałem, że to bez sensu. To było jak próba przesuniącia wieżowca gołymi rękami. Tylko, że Ty nie próbowałeś go przesunąć a go unieść i się z pod niego wyczołgać. Od razu wiadomo jakie są na to szansę.

Mimo też większych zasobu siły niż intelektu wiedziałem dlaczego tak jest.
































To nie mój gniew.





















Ten strumień, ta bezwzględną siła była jak żywioł, gołym rękami nie da rady. Tak jak jesteś w stanie wypić szklankę wody, tak rzeki na raz nie połkniesz. Ja niestety miałem do czynienia z morzem.

Te może jednocześnie wypełniało mnie, płyneło przeze mnie i miażdzyło od środka. Pozwalając mi być jedynie biernym wobec niego.

Mój towarzysz jeszcze z tym walczył, widać to było na zmęczonej twarzy znanej potem i żrenicach, jak to okropnie wyglądało! Jego żrenice rozszerzały się i kurczyły na przemian niczym bijące serce, raz jakby miały zaraz pęknąć a raz jakby zupełnie zniknąć. Miałem nadzieję, że chociaż moje oczy tak nie wyglądają, bo ten obraz przyprawiał mnie o mdłości.

Nie żeby sama sytuacja tego nie robiła, sam fakt, że nie mam władzy nad ciałem był wystarczający. Jednak by pojąć to wszystko trzeba by na to nie patrzeć z boku, tylko od środka. Bo mimo tego braku władzy nad wszystkim nie zostaliśmy odcięci.

Każdy szmer, dołek, gałąź, oddech, cień, pot, życie. Wszystko to nadal widziałem, słyszałem i czułem. To było najgorsze, ta świadomość, że nie ruszysz ręka jeśli nie dostaniesz zgody, nie mrugniesz jeśli taki on ma kaprys, zabijesz bo tego on chce. I on tego chciał, i  to jeszcze jak.

Najbardziej dobijał mnie gwizd, śliczna melodia wydobywająca się z pomiędzy moich warg. Nigdy nie umiałem gwizdać, nawet młodsza siostra mi to wytykała za dziecka. Teraz za to wbrew wszystkiemu pogwizdywałem sobie melodię, której nawet nie znam.

Ten kto to robi musi mieć radochę. Mistrz w swoim fachu, tego byłem pewny.

Chciałbym jeszcze raz zobaczyć jak siostra się ze mnie naśmiewa, nie widziałem jej już ponad trzy lata. Szkoda, że już się nie zobaczymy, ale to dobrze. Lepiej że mnie teraz nie widzi.

Gwizd nagle się urwał, drzewa zaczęły się przerzedzać, jesteśmy blisko. Poczółem jak uścisk na moim sercu jak i umyśle zwiększa się, jakby ktoś docisnął go stopą. W końcu się zatrzymaliśmy. Przed nami nie działo się nic, albo raczej nic nadzwyczajnego. Od tak mur i dźwięk zbliżających się kroków, pewnie strażników.

Nie, jednak nie strażników, była to para ludzi, dziewczyna i  czarnowłosy chłopak w czapce. Oboje szli sobie coś szepcząc i trzymając się za ręcę. Blondwłosa dziewczyna się uśmiechnęła i wyciągnęła coś z kieszeni, sprey. Jakby odpowiadając na moje pytanie moja głowa obruciła się ukazując mi pokryty graffiti mur.

Wiedziałem co się tu stanie, tak bardzo tego nie chciałem. Mam nadzieję, że chociaż odpowiedzialny za to wie jak bardzo go przeklinam i nienawidzę. Czekaliśmy aż dzieciaki skończą to co mają do zrobienia, kiedy odsuneli się by ocenić swoje dzieło, moje kości zaczęły się łamać i przemieszczać.

Oni to usłyszeli, my byliśmy już jednak w pół skoku od ich gardeł. Chłopak zdążył sięgnąć do kieszeni, stanął ze mną twarzą w twarz, gdy celował mi pistoletem w głowę. Pociągnął za spóst, był chuk, poczółem jak kula rozdziera mi bok i tam już zostaje. Ból jednak mimo swojej potworności nic nie zmienił. Nadal nie mogłem nic zrobić.

Moje zęby najpierw dosięgnęły jego ręki, tej w której trzymał pistolet, który z trzaskiem upadł na ziemię. Chłopak wrzasnął, moje szczęki zacisnęły się mocniej, kości nie wytrzymały. Po policzkach chłopaka spłynęły łzy, a ja szarpnąłem, wyrywając ją ze stawu. On upadł, rozchyliłem szczęki, koleiny wrzask, poczułem jak krew kapie mi z pyska.

Próbował się podnieś, nie był w stanie, ja za to byłem, mimo bólu rozdzierającym mój prway bok. Następnym razem krew podała się z jego uda gdy o mało mu go nie odgryzłem, miażdzyłem mu przy tym drugą nogę opierając się całym swoim ciężarem o nią. Strasznie wrzeszczał, próbował na początku sięgnąć po pistolet, później tak jakoś o nim zapomniał.

Po złamaniu mu lewej nogi i kilku żeber, które pękały jak wykałaczki w moich szczękach. Krzyk chłopaka ucichł, nie umarł, ochrypł i prawdopodobnie przywykł do bólu. Spojrzałem mu w tedy w twarz, blady i zaistniały na twarzy z popękanymi wargami i obojętnością w oczach.

-Potwór.- szept. Cichy do tego stopnia, że ledwo go usłyszałem. Pełny za to wyrzszości i pogardy. Ostatni jaki wydobył się z jego gardła.

Był martwy, oczy uciekły mu w głąb czaszki a zmasakrowane szczątki jakby się rozluźniły. Nie był już człowiekiem, teraz to tylko dowód, niezaprzeczalny symbol mojej winy. Chciałem zamknąć ślepia, żeby nie musieć patrzeć czego dokonałem. Bo mimo tego, że nie z własnej woli to nadal, to nadal moje szczęki zacisnęły się wokół każdej części tego słabego ciała. wciąż czułem metaliczny posmak krwi cieknącej mi z pyska. W głowie nadal słyszałem wrzaski, którym towarzyszył dźwięk pękających kości i rozdzierania skóry.

Co innego zabić jest bezbronnego a co innego zabić wroga, który staje naprzeciw Ciebie gotowy zginąć.

Miałem dość, chciałem by to się skończyło, żebym się wykrwawił przez te cholerny postrzał. Raczej tak będzie, czuje, że rana się jeszcze nie zasklepiła. Co oznacza, że nabój był ze srebra.

Mój łeb już dość ostrożnie, mimo to nadal wbrew mnie powoli się obrócił a ja ruszyłem, powoli zostawiając krwawe ślady, zbliżyłem się do jeszcze świeżego graffiti. Już w pęłni z własnej woli uniosłem łeb a z mojego gardła wyrwało się wycie. Głęboki i nieprzerwany zagłuszył wrzaski jeszcze żywej dziewczyny.

Napis na murze głosił ,, Witamy w Hell, porzućcie nadzieje wy którzy tu wchodzicie''.

Mów mi śmierćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz