R 6. XLII

767 141 17
                                    

Czułem się mocno zdrętwiały, jakby do moich kończyn nie dopływała krew. Twarz natomiast pulsowała rytmiczne. Ten sukinsyn porządnie mnie kopnął, mało tego, by mnie jeszcze bardziej poniżyć zrzucił na mnie jakiś cholerny proszek który pozbawił mnie sił. W kilka sekund nie miałem energii do dalszej walki, nie mówiąc już o samym wstaniu z ziemi. To była poniżająca porażka. Miałem okazje odwdzięczyć się Rylandowi za jego wcześniejszy ratunek przed oszalałym druidem, a zamiast tego padłem jak gówniarz. 

Zaczynało świtać. Spróbowałem poruszyć się, ale nie mogłem drgnąć nawet o milimetr. Byłem przywiązany do drzewa. Mocno i ciasno... że mieli czas by coś takiego zrobić. Po cholerę w sumie to uczynili? Przecież chcieli mnie zabić. Jak ktoś chce zabić to nie bawi się w takie rzeczy... chyba, że to jacyś psychopaci którzy lubią poznęcać się nad ofiarą. W sumie, ludzie lubią znęcać się nad pokonanymi. Nieraz w stadzie, w domu spotkań można było usłyszeć historię naszych gości o ludziach znęcających się nad wilkołakami na jakiś cholernych arenach.

Spojrzałem na liny... gdybym się postarał może udałoby mi się je przeciąć pazurem. Spróbowałem je wysunąć, ale na próżno. Musieli nafaszerować mnie wilczymi ziołami... sukinsyny. 

Na tyle na ile mogłem, rozglądnąłem się po okolicy. Wciąż znajdowałem się na terenie domu Rylanda. Zostałem przywiązany do tego samego drzewa, w które rzucił mnie mój przeciwnik. Była jednak mała różnica. Obok domu znajdował się namiot. 

Po chwili z owego namiotu wyszedł mężczyzna. Ubrany w czarny mundur, niemal przylegający do jego ciała. U pasa luźno zawiesił duży sztylet. Dostrzegł, że jestem przytomny. Na krótką chwilę zajrzał do środka, po czym skierował się w moją stronę. Z namiotu wyszedł drugi mężczyzna w takim samym mundurze. Rysy twarzy miał podobne do bety z którym walczyłem. Był od niego lepiej umięśniony, odrobine ciemniejszy na skórze. Włosy ciemno brązowe i długie, sięgające szyi. Na czole czerwona opaska z jakimiś bohomazami, jakby dziecko coś narysowało albo wyszyło. Jego ciemno, brązowe oczy były znacznie cieplejsze i milsze, niż mojego pierwszego przeciwnika. Na prawej stronie twarzy miał duży tatuaż. 

Wilkołak zatrzymał się kilka kroków za pierwszym mężczyzną. Dłonie skrzyżował za plecami. Spojrzałem na tego który stał bliżej. Po zapachu mogłem jasno ocenić, że był to człowiek. Cholerny człowiek z krwi i kości. Warknąłem wściekle, co nie zrobiło na nich większego wrażenia. Człowiek był mniej więcej w moim wieku. Wyglądał na mocno zmęczonego, oczy mocno podkrążone. Lewe oko miał koloru niebieskiego drugie zielonego. Włosy ciemno brązowe, podobnej długości do wilkołaka stojącego za nim. Przyglądał się mi dobrą chwilę, aż zrobił krok w tył. Odwrócił głowę w kierunku wilkołaka.

-Może będzie lepiej, jak ty się nim zajmiesz? -Wilkołak niemal niezauważalnie sapnął. 

-Cull... -Zaczął powoli chrapliwym głosem. W przeciwieństwie do mojego pierwszego przeciwnika, ten wydawał się nawet przyjemny dla ucha. Był jakby taki... ciepły, niemal miły. -Powinieneś się tego nauczyć. Im dłużej zwlekasz, tym trudniejsze to będzie dla ciebie. 

-Zdaję sobie z tego sprawę Heronie... jednak nie wiem, czy w tym przypadku będę najlepszą osobą.

-Będą o wiele gorsze przypadki.

-Możecie przestać pieprzyć i powiedzieć czego właściwie chcecie? -Syknąłem zwracając na siebie uwagę. -Niech zgadnę, omedze jednak udało się uciec, a wy zastanawiacie się gdzie mógł się udać z tak cennymi dla was szczeniakami. -Człowiek podszedł, zbyt blisko. Nie byłem w stanie mu zagrozić, więc jedynie splunąłem mu na twarz. -Powiem wam tylko jedno. Pierdolcie się. -Wilkołak podszedł do mnie i zatkał mi usta dłonią. Człowiek natomiast starł ślinę z lekkim obrzydzeniem. 

-Może najpierw nas wysłuchaj a potem wyklinaj... -Wilkołak zwany Heronem syknął głośno kiedy ugryzłem go w dłoń. Spojrzał na nią. Powoli zaczynała ciec z niej krew. Szkoda, że tylko takie obrażenia mogłem mu zadać.

Cała nasz trójka spojrzała w kierunku namiotu. Ktoś zaczął głośno i nieprzyjemnie warczeć. To nie był Ryland. Doskonale znałem jego sposób warczenia.  

-Cosmos się obudził... lepiej bym akurat tamtą rozmowę ja poprowadził. Chyba, że chcesz się zamienić. Szczerze... ten beta wydaje się dla mnie znacznie przyjemniejszy.

-Idź. -Sapnął zrezygnowany człowiek. -Tylko jedna rzecz. Jesteś pewien, że on...

 -Tak. -Powiedział stanowczo, tym sposobem kończąc rozmowę. 

Wilkołak ruszył powoli do namiotu. Człowiek odwrócił się do mnie i sapnął żałośnie, jakby wcale nie chciał tego robić. Żałosne. Ale nie zamierzam go ignorować. Chwilowo to on jest górą... może uda mi się jakoś zamienić tą sytuacje... tylko jeszcze nie wiem jak.  

-Zacznijmy od początku... -ponownie sapnął. Tym razem usłyszeliśmy głośny, twardy, męski i odrobine irytujący głos. Po chwili zobaczyłem jego właściciela. Z lasu wyszedł mężczyzna, alfa. Naprawdę wielki alfa. Był łysy. Na lewej części jego twarzy widniała paskudna blizna po oparzeniu. Gadał i gadał nie przestając się szeroko uśmiechać. Niósł na rękach Aarona.

Do pasa alfy był przywiązany koń, na którym jechał złotowłosy chłopiec... miał może z osiem, albo dziewięć lat. Obejmował dwóch maluchów. Obok konia szedł kolejny mężczyzna. Niższy niż alfa... na moje oko był podobnego wzrostu co wilkołak imieniem Heron. Byli nawet bardzo podobni, z tym wyjątkiem, że ten był odrobine chudszy, nosił okrągłe okulary, miał niewielkie zakola a jego cera była odrobine jaśniejsza. Cały czas coś energicznie notował. Nie wiem kim był, ale to trochę robiło wrażenie. Nie widziałem nikogo, kto by pisał chodząc i to bez niezbędnych ku temu przedmiotom. 

-Co z Aaronem? -Mężczyzna krzyknął w ich stronę. Alfa który niósł omegę podniósł kciuk do góry. Chyba to znaczyło, że wszystko było z nim w porządku. -Połóżcie go w moim namiocie... i najlepiej powiedzcie Evarisowi by się nim zajął. 

Alfa ponownie pokazał kciuk skierowany ku górze. Obserwowaliśmy jak powoli przechodzą niedaleko nas. Alfa ominął namiot. Do środka wszedł okularnik i już tam został, a zamiast niego wyszedł inny. Ponownie, rysy twarzy miał podobne do reszty, wzrost również. I tylko to ich łączyło. Mężczyzna był chudszy od omegi, i strasznie blady. Jak bogini śmierci. Ruszył za alfą i po chwili znikli nam z oczu. 

-Widać... nie jestem wam już do niczego potrzebny. 

-Mylisz się. 

-Sądzisz, że jesteś wystarczająco dobry, by zmusić mnie do mówienia? 

-Znam się na tym. Uczyłem się od najgorszych i wiem doskonale co robić. 

-Nie zdziw się, że nic ci nie powiem. 

-Może nie zależy mi, byś to ty mówił? -Stanął przede mną na baczność i spojrzał na mnie z wyższością. Cholerny gnojek. 

-Nie igraj ze mną.

-Nie igram. -Uniósł rękę w geście, bym mu nie przerywał. -Daj mi powiedzieć co mam powiedzieć, a potem będziesz mnie wyklinał. Albo może zamiast tego to mojej grupie podziękujesz.

-Dziękować? Niby za co? Za zranionego... albo zabitego przyjaciela? Za jego rannego omegę? Za wystraszone dzieci? -Znów uniósł rękę a ja warknąłem wściekle. Nie będzie mnie uciszał byle gówniarz. 

-Proszę, nie przerywaj mi. Nawet bez twoich trzech groszy to będzie długa historia...

Spróbowałem się szarpnąć, ale na marne. Czy tego chce czy nie, muszę wysłuchać tego durnego człowieka.

Szczenię |ABO|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz