R 4. XXXI

862 155 17
                                    

Trzy miesiące później

Jesień przyszła bardzo późno, bo dopiero w ostatnich dniach października, a nawet teraz było zaskakująco ciepło. Według Gburka, taka dziwna zmiana może oznaczać jedno, długą i srogą zimę. Na razie się tym nie przejmowałem, wolałem podziwiać zmieniający się las oraz spadające z drzewa liście. Liście... mordercze, niebezpieczne, nemezis, wróg numer jeden mojego dziecka.

Remus raczkował jak szalony, nie potrafił usiedzieć zbyt dużo czasu w jednym miejscu jeśli nie było tam zabawek, bądź czegoś co dla niego mogło okazać się interesujące. Czasami nawet samodzielnie wstawał, robił dwa kroki i przewracał się na twarz. Za pierwszym razem kiedy tak się stało, wraz z Rylandem siedzieliśmy przy stole, już miałem się ruszyć by sprawdzić czy coś sobie nie zrobił, ale mój durny alfa mnie wtedy powstrzymał. Mówił spokojnie, bym się tym nie przejmował, bo jak mały zobaczy, że ja się tym przejmuje to nieświadomie wyolbrzymi problem.

Wtedy miałem ochotę go czymś zdzielić i podbiec do Remiego, przecież mogło coś mu się stać, ale okazało się, że Gburek miał racje. Remi w ogóle się tym nie przejął, i znowu zaczął szaleć po pomieszczeniu. Na początku było to dla mnie trochę dziwne, mały miał ledwo dziewięć miesięcy, a już szykował się do chodzenia. Większość dzieci jakie znałem, zaczynały chodzić po roku jak nie dłużej. Wszystko to tłumaczyłem tym, że jest wilkołakiem. Młode szybciej dorastają... może też to dotyczyło rozwoju. 

Natomiast dzisiaj mój alfa oraz Fenax, który przybył do nas kilka dni temu, wzięli małego na zewnątrz by terroryzował okolice, a nie dom. Nie minęły minuty, gdy usłyszałem donośny krzyk. Jak się okazało, na mojego malca miał czelność spaść pomarańczowy liść.   

By pozbyć się jak najszybciej... jak to ujął Ryland, irracjonalnego lęku, postanowił wraz z Fenaxem zgrabić wszystkie liście, by stworzyć jedną wielką kupę. I faktycznie im się udało. Całe moje podwórze było zasypane liśćmi, jakby zgrabili cały las i wszystko przytargali tu. Nie zamierzałem się w to mieszać, tylko oznajmiłem Rylandowi, że to on będzie to wszystko później sprzątać, a poza tym dałem mu wolną rękę. W końcu jako ojciec, czasami może mieć jakiś dobry pomysł. Czasami.

Zamierzali pokazać małemu, że nie ma się czego bać. Skakali w liście, podrzucali i zachęcali małego do wspólnej zabawy. Z początku słyszałem przeraźliwy krzyk, ale tylko na początku. To było jakieś dwie godziny temu, a teraz... teraz słyszałem tylko dwóch mężczyzn. W końcu ten który oficjalnie należał do mnie, zapukał w okno by przykuć moją uwagę. Otworzyłem je na oścież i wychyliłem się odrobinę. Zdjąłem liścia który zaplątał się w czarne włosy i spojrzałem w złociste oczy. Wyglądał na... odrobine zaniepokojonego. Fen natomiast, latał wśród liści i czegoś nerwowo szukał.

-Skarbie... -zaczął powoli. -mam wieści.

-Jakież to wieści masz drogi posłańcu? -Uśmiechnąłem się delikatnie.

-Mam dobrą i złą...

-Zacznijmy od dobrej. -Mruknąłem po chwili.

-Nasz syn wyzbył się durnego lęku przed liśćmi. -Odpowiedział natychmiast, ale nie było słychać w jego głosie ani krzty zachwytu. 

-Gratuluje sukcesu... chociaż coś czuje, że nie jesteś z tego zadowolony, pewnie przez tą złą wiadomość. Jak ona brzmi?

-Zgubiłem go. -Mrugnąłem raz, drugi, trzeci. Starałem się udawać spokojnego. -To znaczy on jest gdzieś w okolicy... gdzieś w liściach...Powiesz coś?

-Wytłumacz mi. Jak. Mogłeś. Zgubić. Dziecko?! -Milczał. Wyglądał jak zbity pies. -Masz go znaleźć albo...

-Albo? -Samym wzrokiem mu odpowiedziałem. Gwałtownie się odwrócił i ruszył szukać szczeniaka w liściach. 

Szczenię |ABO|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz