— James —
Nigdy nie lubiłem szpitali. Gdy byłem dzieckiem i złamałem rękę, wręcz błagałem mamę aby mnie tam nie zabierała. Robiłem dosłownie wszystko, aby nie znaleźć się w tym miejscu, które kojarzyło mi się tylko i wyłącznie ze zmarłymi dziadkami. W dodatku pachnie tu śmiercią, porażką i smutkiem tych wszystkich ludzi. Z jednej strony rodzi się tu nowe życie, ale z drugiej ludzie oczekują tutaj wieści na temat bliskich — tego czy dożyją kolejnego dnia. Inni odchodzą stąd bezpowrotnie albo cierpią. Atmosfera tutaj jest dobijająca, a białe ściany, które powinny raczej uspokajać, dodatkowo sprawiają, że mam dość.
Jak na złość, od zeszłego wieczoru spędziłem tu już kilkanaście godzin i nawet nie myślałem aby się stąd ruszyć. Wstałem z niewygodnej ławki, w celu rozprostowania kości, całonocne czuwanie zaczynało powoli dawać mi się we znaki. Nie odzywając się do nikogo, ruszyłem w kierunku automatu z kawą. Gdy już znalazłem się przy maszynie, wybrałem zwykłą czarną kawę i wrzuciłem monety. Kubek zaczął się powoli napełniać napojem, a mnie ogarnął dziwnego rodzaju smutek.
Madeline uwielbiała kawę. Gdybym tylko dopilnował aby bezpiecznie ją kupiła i spokojnie przeszła przez te cholerne pasy. Zasługiwałem na to wszystko, na cały ten ból, który teraz odczuwałem, ale nie Madeline. Była dobra, niewinna i taka serdeczna. Z pewnością nie zasłużyła na taki los.
W głowie nieustannie odtwarzałem nasze wszystkie wspólne chwile. Te sprzed siedemdziesięciu lat wciąż były lekko zamglone, ale te teraźniejsze, bardzo wyraźne. Doskonale pamiętałem moment gdy spotkałem ją w Budapeszcie. Obserwowałem na początku jak podchodzi pod drzwi i czeka aż ktoś jej otworzy. Stałem wtedy w swojej kryjówce, obserwując czy aby na pewno przyjedzie sama. Wydawało mi się, że nie zaryzykuje tak wiele, w końcu ostatnim razem próbowałem ją zabić. A mimo wszystko, przyjechała sama. Wysłuchała mnie, pomogła i okazała więcej ciepła niż ktokolwiek w ciągu prawie stu lat.
Poczułem bolesne ukłucie w sercu, wywołane wspomnieniami. Madeline była jedyną osobą, która tak bardzo we mnie wierzyła i mnie wspierała. Pomimo, że nie potrafiłem przyznać tego głośno, wiedziałem, że mogę ją stracić w mgnieniu oka. I to właśnie przerażało mnie najbardziej.
— Nie mogę jej stracić! — wykrzyczałem nagle, chcąc w jakiś sposób dać upust złości. Uderzyłem mocno w automat, powodując pęknięcie szyby.
Kilku przypadkowych przechodniów spojrzało na mnie przestraszonym wzrokiem, a jeszcze inni posłali mi krytyczne spojrzenia. Ani trochę się tym nie przejąłem i już miałem po raz kolejny uderzyć w automat, ale czyjaś ręka sprawnie zatrzymała moją pięść. Odwróciłem głowę i spojrzałem ze smutkiem na Stevena.
— Uspokój się Buck, bo w końcu Cię stąd wyrzucą — powiedział bardzo spokojnie.
Nawet jeśli mnie wyrzucą, to wrócę tutaj z powrotem. Może nie znają moich możliwości, ale nic ani nikt, nie zatrzyma mnie przed dostaniem się do Madeline.
Wyjąłem kawę z automatu i bez słowa ruszyłem pod salę intensywnego nadzoru medycznego, w której znajdowała się dziewczyna. Niemal natychmiast poczułem na sobie wzrok wszystkich przyjaciół, ale żadnego z nich nie zaszczyciłem swoim. Usiadłem na swoim stałym miejscu na ławce, tuż obok Sama i odetchnąłem.
— Za pół godziny zaczynasz terapię — usłyszałem po kilku minutach obok siebie słowa czarnoskórego.
— Owszem — odpowiedziałem beznamiętnie.
— Powinieneś się zbierać żeby zdążyć — dodał Steve.
— Nie pójdę. Nie mogę jej tutaj zostawić.
CZYTASZ
Tak blisko • Bucky Barnes
Fanfiction"-Wygląda Pan na zmęczonego Sierżancie Barnes - odparłam łącząc dłonie za plecami. Brunet opuścił swoją dłoń, a uśmiech zniknął z jego twarzy. -Doradzam, aby Pan odpoczął. A o taniec proszę zapytać jutro, w Bloody Rose o 18 - dodałam. Brunet przyjrz...