— James —
Gdyby nie fakt, że zepsuła mi się ładowarka i musiałem kupić nową, prawdopodobnie nigdy nie opuściłbym Stark Tower. Od wypadku Madeline minęły już trzy miesiące, a ja nie potrafię wrócić do normalnego życia. Nie potrafię skupić myśli na nim czym innym niż ona, nie potrafię funkcjonować bez niej.
Przestałem już płakać. Nie miałem na to sił. Zamiast tego czułem pustkę, która przytłaczała mnie jeszcze mocniej, każdego dnia.
Przeszedłem przez jezdnię i wszedłem do sklepu. Natychmiast odszukałem stoiska z ładowarkami i nie przykładając zbytnio uwagi do tego jaką ma moc, wziąłem pierwszą lepszą, pasującą do mojego telefonu. Jak wspominałem, bez Madeline, wszystko było mi obojętne. Przy kasie przywitała mnie uśmiechnięta kasjerka, którą zignorowałem, zapłaciłem należne pieniądze i burknąłem tylko do widzenia na odchodne.
Ludzie brali mnie za gbura, ale kompletnie się tym nie przejmowałem. Ich opinia przestała mieć dla mnie jakikolwiek znaczenie. Zdanie jednej jedynej na świecie osoby się dla mnie liczyło, a z racji, że nie mogła mi nic powiedzieć, stałem się po prostu gburowatym dupkiem.
Z ładowarką w ręce, stanąłem przy światłach, czekając aż zapali się zielone światło. Kątem oka widziałem dziecko, zbliżające się do pasów. Jechało na rowerze, chwała Bogu w kasku, ale kompletnie nie zwracało uwagi na samochody. Chłopiec już miał wjechać na jezdnię, ale zatrzymałem go, chwytając mocno za jego kierownicę. Spojrzał na mnie zdziwiony, a w tym samym momencie przed nami przejechał rozpędzony samochód.
— Oszalałeś? — warknąłem, nie puszczając jego roweru.
Chłopiec otworzył jeszcze szerzej swoje oczy, przełykając nerwowo ślinę.
— Przepraszam, proszę pana — mruknął, patrząc na mnie z przerażeniem.
— Isaac! Co ty wyprawiasz?! — obok nas pojawiła się niewysoka, brązowowłosa kobieta. Chwyciła najwidoczniej syna za ramię i delikatnie nim potrząsnęła. — Co Ci mówiłam o znikaniu mi z zasięgu wzroku?
Pokręciła głową, a następnie odwróciła głowę w moją stronę, uśmiechając się niepewnie.
— Bardzo dziękuję, że pan zareagował — powiedziała miło, a ja prychnąłem.
— Radzę pilnować dzieciaka, bo następnym razem skończy pod kołami albo w szpitalu.
Powiedziawszy to, odwróciłem się i przeszedłem przez pasy. Tak jak mówiłem, stałem się okropnym dupkiem. Jednak ci ludzie, powinni wiedzieć, jak niebezpieczne jest zostawienie dziecka na pastwę losu. Chwila nieuwagi, a dzieciak mógł umrzeć. Albo mógł skończyć w szpitalu. Tak jak Madeline, podtrzymywana od kilku miesięcy przez aparatury.
Wszedłem do wieży i wcisnąłem dziesiątkę. Chciałem zabrać jakieś jedzenie i wrócić na resztę swoich marnych dni do pokoju. W kuchni otworzyłem lodówkę i wyjąłem z niej parówki. Nie bawiłem się nawet w podgrzewanie ich ani smażenie. Wziąłem je pod pachę i już miałem podejść do baru po piwo, ale zatrzymał mnie kobiecy głos.
— Bucky?
Westchnąłem przeciągle, spoglądając w sufit nad sobą. Powoli odwróciłem się w kierunku Natashy, zachowując kompletnie obojętny wyraz twarzy. Nie widziałem jej kilka tygodni, wyjechała gdzieś w interesach, a ja nie miałem zamiaru utrzymywać z nią kontaktu. Nie interesowało mnie nawet co robił Sam czy Steven, a co dopiero ona. W dodatku uciekła jak tchórz i zostawiła nas samych.
— Dobrze cię widzieć — powiedziała, posyłając mi delikatny uśmiech. Nie było w nim radości, a ja doskonale zdawałem sobie sprawę, że jest sztuczny. Doceniałem jednak starania. Ja już dawno temu przestałem próbować.
CZYTASZ
Tak blisko • Bucky Barnes
Fanfiction"-Wygląda Pan na zmęczonego Sierżancie Barnes - odparłam łącząc dłonie za plecami. Brunet opuścił swoją dłoń, a uśmiech zniknął z jego twarzy. -Doradzam, aby Pan odpoczął. A o taniec proszę zapytać jutro, w Bloody Rose o 18 - dodałam. Brunet przyjrz...